W sierpniu zeszłego roku szukałam nauczyciela hiszpańskiego w Madrycie. Podkreślam: w sierpniu. W sierpniu to Hiszpan leży na plaży, a nie pracuje. Kryzys kryzysem, ale plaża plażą. W dodatku życzyłam sobie mieć lekcje codziennie o 7.30 rano, co zawężało grupę potencjalnych zainteresowanych korepetytorów z zera do jeszcze mniejszego zera. No, ale na początku września odezwała się do mnie jedna osoba. I to był strzał w dziesiątkę. Anabel była absolutnie najlepsza. W pół roku zamawiałam piwo w Madrycie piękną kastylyjszczyzną!
Po tym, jak w Tokio poprosiłam o "bill" a dostałam "beer", postanowiłam się wziąć za japoński w trybie natychmiastowym. Długi czas nikogo nie mogłam znaleźć. Wymagania jeszcze większe: część lekcji przez skype, cześć face-to-face kiedy jestem w Tokio, też codziennie i też bladym świtem. W końcu odezwał się do mnie jeden człowiek. Byłam przekonana, że znowu będzie strzał w dziesiątkę jak z Anabel, a tu dupa. Na pierwszej lekcji nie nauczył mnie absolutnie nic a nic, a jak zapytałam go o wytłumaczenie jakiejś konstrukcji gramatycznej, to mamrotał coś do siebie po japońsku. Miał jeszcze chyba dysgrafię, bo znaki japońskie w jego wykonaniu wyglądały jak recepta lekarska. Lekcję zakończyłam teatralnym "zadzwonimy do Pana"...
Potem odpisał mi jeszcze jakiś inny Japończyk, że aktualnie siedzi w Meksyku, ale jak bardzo chce to może mi udzielić lekcji przez skype. Mhm, tak, jasne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz