Nooooo doooooobra, będę pisać tego bloga.
Pewnie w pierwszym tygodniu wejdzie na niego 20 osób, bo wrzucę linka na fb, w drugim tygodniu wejdzie na niego siostra i powie, że za długie te wpisy i za mało zdjęć, a w trzecim tygodniu już tylko moja mama zostanie na publiczności. Ale obchodzi mnie to szerokim łukiem – za trzy lata, jak już będę zblazowaną ekspatką w wielkim mieście i nic mnie nie będzie dziwić to chętnie poczytam sobie o tych zdziwieniach małych i dużych, które tu aktualnie przeżywam.
A zatem… dear 30-year-old Kita…
Siedzę przy oknie w swoim małym japońskim pokoiku hotelowym na 18 piętrze (phi! jaka niskość!). Jednym okiem patrzę jak mi schnie czerwony lakier na paznokciach u stóp, drugim okiem patrzę na morze…. rozświetlonych wieżowców Tokio. To miasto się nie kończy!
Siedzę już tu 5-ty dzień. Jet lag dawno poszedł w zapomnienie, choć do tej pory pierwsze 3 sekundy po przebudzeniu spędzam na przypomnieniu sobie w jakim jestem państwie.
Przed Tokio miałam mały 2.5-dniowy przystanek w Seulu poprzedzony małym 2.5-godzinnym przystankiem w Pekinie. Well, it’s complicated…
W Seulu znowu będę za tydzień, więc może wróćmy póki co do Tokio.
Zdziwienie numer 1: tu wszystko jest po japońsku. Od menu w restauracji po instrukcję obsługi elektronicznej deski klozetowej. Mam nadzieję, że pasta którą dzisiaj kupiłam, jest do zębów a nie do butów… Mogłoby się wydawać, że taka metropolia zrzeszająca masę ekspatów będzie totalnie bilingualna, a tu dupa. Jak raz spytałam o drogę dwie Japonki to tłumaczyły mi wszystko po japońsku, tyle, że dwa razy głośniej. (Btw: chodziły ze mną dobre 15 minut szukając upatrzonej knajpy, a potem kolejne 15 minut szukając bankomatu, który obsługuje zagraniczne karty. Btw2: trochę się zesrałam, jak trzeci bankomat z kolei nie przyjął mojej polskiej karty, a z całej gotówki miałam przy sobie równowartość 5zł w koreańskich wonach…)
Zdziwienie numer 2: tu jest naprawdę filmowo! Autostrada z lotniska wije się przez miasto dokładnie tak jak Uma Thurman w Kill Bill w swoim żółtym kombinezonie pędząc przez Tokio na motocyklu. A dzielnica Shibuya świeci dokładnie tak jak w „Lost in translation” i tłoczno tam jak na hali Mirowskiej w sobotę rano. Co najmniej!
Reszta zdziwień w kolejnym odcinku… Arigato godzajmaśta!
Żeby nie było, że obiecałem, że będę czytał, a nie czytam, zostawię komentarz. Mało tego - dodam, zakręciwszy palcem wskazującym kółko w powietrzu - nawet zgłębiłem w Internetach znaczenie "Arigato godzajmaśta", i teraz już wiem, że to zwrot wzmacniający znaczenie wdzięczności względem arigato gozaimasu i że jest w czasie przeszłym. Słabo? O_o
OdpowiedzUsuńPozdrowieństwo.
t.
Tomaszu, jak Ty mnie zaimponowałeś...
OdpowiedzUsuń