poniedziałek, 20 listopada 2017

Yang mei

Oprócz deszczu jest jeszcze jedna rzecz, która charakteryzuje czerwiec w Szanghaju - owoce yang mei!

Sezon trwa tylko 3 tygodnie, więc trzeba się spieszyć. Kolczasta miękka kulka o smaku zbliżonym do truskawki, o!

Medycyna chińska

W czerwcu ruszyły klimatyzatory na pełny regulator i nie wiem czy wywiały wirusy hodowane w zawilgoconych filtrach od zeszłego lata czy po prostu nagłe zmiany temperatury z wilgotno-tropikalnej na sucho-arktyczną to nie coś na co biały człowiek jest zaprogramowany (zwłaszcza biały człowiek na permanentnym niewyspaniu...) Złapałam niniejszym katarek!

Przypomniałam sobie czytankę o byciu chorym z książki do chińskiego i poszłam do chińskiej apteki.
Kontuar z panią w białym kitlu i szafkami leków w pudełeczkach ("European style") był na samym końcu apteki. Na froncie był bardzo rozbudowany dział medycyny chińskiej, z wielkimi słojami suszonych ziółek, korzonków i grzybków. Generalnie chętnie bym poeksperymentowała z ziółkami, ale nie jak karmię piersią. Skierowałam się od razu na koniec apteki do leków zachodnich, ale to była tylko taka peronówka... Pani farmaceutka poleciła mi bowiem wyciąg z lukrecji gładkiej (?!)

Bardzo bym chciała tutaj napisać, ze tak, pomógł, i te zachodnie koncerny farmaceutyczne tylko nas faszerują chemią i kasę trzepią, ale niestety... nie pomógł...

Po paru dniach poszłam do doktora w klinice dla ekspatów i pani (Chinka kształcona w US) powiedziała, że te ziółka, które brałam to nic nie pomogą, ale żadnego zachodniego leku mi nie zaleci, bo karmię piersią. Chińczycy obchodzą się z cieżarnymi i karmiacymi jak z jajkiem. Jak kiedyś wysłałam męża do apteki po maść dla mnie, to też mu nie sprzedali, bo karmię...

No nic, katar przeszedł po 7 dniach, ale co się umordowałam to moje.

Deszcz na Pudongu

Umawiam się z teamem lokalnym w Szanghaju na spotkanie. Zaproponowali godz. 16. Hmm, trochę późno, bo najpóźniej o 17 muszę wyjść z pracy, żeby nakarmić dziecko, ale tak myślę sobie, że opierdolę tego powerpointa w 15 minut, potem 15min na 2-3 pytania z sali i o 16.30 będę good to go. Wrooooooong...

Już czwarty rok pracuję z Chińczykami, ale najwyraźniej mój mommy's brain ma już pewne dziury i zapomniał jak to jest prezentować coś dla Chińczyków. 

Przez slajdy przeszłam w miarę szybko i pytam czy są pytania. Są. Pada pytanie nr 1, ja odpowiadam, co zajmuje mi max 2 minuty, po czym następuje 15 minutowa dyskusja po chińsku... Pada pytanie nr 2, to samo. Zbliża się godz. 17, myślę sobie, dobra, zamówię sobie cichaczem didi (chiński Uber) i dam im zadać jeszcze 1 pytanie i zmykam. W tym momencie rozlega się grzmot i zaczyna się gigantyczna tropikalna ulewa.  

Na pomysł zamówienia didi wpadła wtedy połowa osób pracujących w Pudongu i appka padła. Z resztą nawet jakby mi się udało coś zamówić, to do wyjazdu z samego parkingu czekałabym chyba pół godziny. W takich momentach najlepsze będzie metro! - pomyślała druga połowa osób pracujących w Pudongu. Kolejka do wejścia przez bramki metra wyglądała tak:


A w samym metrze niemal stage diving jak na dobrych koncertach rockowych.

Do domu dotarłam ledwo żywa, 1.5h później niż normalnie. Dziecko już prawie płacze... ja w sumie też, bo moje baleriny z delikatnej, włoskiej skórki można było wyżąć jak szmatę... 

Czerwiec w Szanghaju

Nadrabianie zaległości blogowych, level hard. Czerwiec w Szanghaju opisuję w Tajlandii w listopadzie:) Relacja więc przez różowe okulary grubości denka od butelki rumu, który tu tak szybko nam schodzi...

Czerwiec w Szanghaju to pora deszczowa. Jest szaro-buro jak w Polsce w listopadzie, ale zamiast ciepłych kozaków zakłada się japonki.


Mimo, że termometr wskazuje 27-28 stopni, to jest tak rzeźko i przyjemnie, że aż nie tęskni się za niebieskim niebem. I Fuxing park cały dla nas.



Tego własnie nie rozumiem... w Szanghaju pada często, więc lokalsi nie powinni robić z deszczu wielkiego halo. A jednak! W czerwcu zamierają wszystkie fuxing'skie kółka taneczno-śpiewacko-grzechotkowo-tai-chi. Kaligrafii wodą po chodniku też zaskakująco nikt nie ćwiczy:)

Z tym deszczem coś jest na rzeczy u tych Chińczyków... Stacje meteorologiczne mogłyby kalibrować swoje modele predykcyjne w oparciu o to kiedy nasi sąsiedzi z naprzeciwka ściągają pranie z dachu.


 Dobrzy są... Nie wiem czy mają jakąś sąsiedzką grupę wechat'ową wczesnego ostrzegania przed deszczem, ale pranie znika z dachu zanim pierwsza kropla spadnie. Tak jakby nic innego nie mieli do roboty, tylko pilnowali prania... Nasza ayi też ściąga pranie "po pierwszej nutce". Może to naród meteopatów?

środa, 15 listopada 2017

Kuchnia szanghajska

W Korei jest jeden bloger, który recenzuje knajpy i wrzuca zdjęcia talerzy po skończeniu posiłku, rozciągając wyobraźnie czytelników. Zrobię tak i ja:)


Było tak pysznie, że dopiero w połowie zorientowałam się, że może warto cyknąć fotkę.

To było niedzielne, czerwcowe południe i jak każda porządna katolicka rodzina chcieliśmy zjeść rosół z kury, pierogi i schaboszczaka. Okazuje się, że tradycyjna kuchnia szanghajska jest w stanie sprostać tak wyrafinowanym oczekiwaniom.

W rosole był wybiegany kurczak, jeszcze z głową i raciczką. W tym pustym drewnianym koszyku, który widzicie na zdjęciu były delikatne pierożki gotowane na parze. W pałeczkach mój mąż-mańkut trzyma podsmażane knedle z mięsem a w tym glinianym garnku był wytopiony wieprzowy boczek w słodkim sosie sojowym.

Kuchnia szanghajska jest właśnie lekko słodkawa, zupełnie niepikantna. Restauracje syczuańskie czy hunańskie muszą specjalnie obniżać ostrość potraw do delikatnych podniebień Szanghajczyków.
Jeśli ktoś narzeka, że w Europie nie da się dostać autentycznej kuchni chińskiej, to niech wie, że nie zawsze łatwo ją dostać w samych Chinach:)

W Europie na pewno nie dostanie się kuchni szanghajskiej. Ginie w cieniu rozpoznawanej na całym świecie kuchni kantońskiej - równie delikatnej i słodkawej, a jednak bardziej wyrafinowanej. Choć dla nas tamtego niedzielnego popołudnia domowy rosół i boczek wieprzowy były bardziej w cenie niż kantońska zupka z ptasiego gniazda czy pierożek z przegrzebką. Wyprowadzisz człowieka z Polski, a Polski z człowieka nie wyprowadzisz.

wtorek, 14 listopada 2017

Marco & Tony

W Szanghaju włosy strzygę u Marco. Marco wygląda jak asystent bibliotekarza, nosi okularki lenonki i ma lichą, niemodną fryzurę. Ale jest maestro w swoim fachu. Bywałam u wielu bardzo drogich fryzjerów w Warszawie, ale nigdy jeszcze nikt mnie tak dobrze nie obciął. Nie wspominając już o kilku bardzo nieudanych próbach strzyżenia u azjatyckich fryzjerów...

To własnie uwielbiam w Szanghaju – tu jest caly świat. Gdybym tak w Warszawie chciała pójść do
włoskiego fryzjera to by mi się zeszło 2 dni i pękłoby jakieś 5k złotych (no co no, trzeba jeszcze kupić torebkę i zjeść dobrą kolację w tym Mediolanie ;)) A w Szanghaju jadę taksóweczką 10 min i o proszę, jestem już u Marco i piję włoskie espresso! W trakcie strzyżenia Marco opowiada mi, jak to planuje narty na północy Włoch w lutym i że musi koniecznie jechać na min 2 tygodnie, bo inaczej jego mamma by mu nie darowała (i mówi to z pełną powagą...) Po 20 minutach wychodzę z piękną
fryzurką i płacę za tę przyjemność jedynie 250zl. Promocja!

Ostatnio Yifei, Chinka z biura, opowiada mi, że zapisała się na kurs włoskiego (!) Wow, to ja jej na to, że znalazłam w Szanghaju swietnego włoskiego fryzjera.
-„Taaak? A ile mu płacisz?”
-„Jedynie 500 yuanów, pół darmo!”
-„Ahaaa.... bo ja fryzjerowi w bramie mojego bloku płacę 50 yuanów...”

No cóż... się ma lekko kręcone włosy, to się płaci Europejskie ceny.

Paznokcie mam na szczęście proste, więc za mani pedi płacę już chińskie ceny i robi mnie Chińczyk, Tony. Tak, są faceci manikurzyści i Tony, tak jak Marco, jest absolutnym mistrzem w swoim fachu. Mimo, że pracuje w dużym studio spa w Szanghaju, to ma swój osobisty zestaw narzędzi, o które dba jak sushi master o swoje noże. Pieści się z moimi rączkami i stópkami, jakby były ubezpieczone na milion dolarów. Szczerze komplementuje mój wybór koloru lakieru do paznokci  - klasyczna czerwień z kroplą różu (pod róziowe ubranka mojej córki), co już chyba ostatecznie potwierdza jego orientację seksualną. Pędzelkiem od lakieru operuje tak pewnie i precyzyjnie, że mógłby pisać nim kaligrafię. Na koniec robi mi masaż rąk i stóp z elementami akupresury i pilnuje, żebym nie wyszła za wcześnie, żeby nie zniszczyć jego dzieła, podając mi w międzyczasie zieloną herbatkę.

Rozpieszcza nas ten Szanghaj...
Mojego męża oczywiście też umawiam do Marco i Tony'ego. A co!

wtorek, 22 sierpnia 2017

Daisy

Wracając do pracy po 20 tygodniach macierzyńskiego musiałam mocno zrewidować garderobę pracowniczą. Nie, nie roztyłam się;) Po prostu sukienki musiały ustąpić koszulom rozpinanym i to najlepiej w jasnych kolorach maskujących plamy. A to dlatego, że mąż podrzucał mi dziecko na lunch, a właściwie to ja byłam tym lunchem...

I tak, jak była fajna pogoda, to spotykaliśmy się w parku pośród tych wszystkich biurowców na tym szanghajskim Mordorze. Maszeruję raz więc do tego parku na mały piknik z córą i zupełnym przypadkiem spotkałam Daisy!

Z Daisy pracowałam jakieś 2 lata temu, po czym ona urodziła dziecko i poszła na macierzyński, z którego bezpośrednio przeszła już do innej firmy. Ot takie tam przypadkowe spotkanie, "what's the big deal" pytacie? Ja tam się jaram, bo Szanghaj nie jest najmniejszym miastem, żeby spotkać kogoś przypadkiem na ulicy... Zwłaszcza, że grono moich ex-współpracowników, których imię pamiętam i twarz poznam w tłumie innych Chińczyków zamyka się w liczbie 20. Czyli szansa 1 na milion sto!

Spieszyłam się wtedy do córki, więc tylko wymieniłyśmy się WeChatem i umówiłyśmy się na kawę innego dnia.

Cudownie było ją spotkać! Po pierwsze, nikt tak nie zrozumie zabieganej młodej matki żonglującej pracą i macierzyństwem jak inna młoda matka, która przeszła przez to samo. Po drugie, Daisy również jest zwolenniczką karmienia piersią.

Podczas gdy w Polsce karmienie piersią to standard (przynajmniej wśród moich koleżanek), to w Chinach jest to hippisowska rewelacja, coś na miarę chustonoszenia w Polsce. "Cześć obca kobieto, która nosi dziecko w chuście! To znaczy, że mamy ten sam mindset, umówmy się więc na kawę!" Na tej zasadzie:)

Także Daisy mnie mega wspiera i mi kibicuje. To samo z Christine - biurową lektorką chińskiego. Ta to jak się dowiedziała, że karmię piersią chciała mi udzielać lekcji chińskiego za pół ceny! Szalona!

Od Daisy dowiedziałam się jeszcze jednej ciekawej rzeczy... w jej firmie przerwa na lunch trwa 2.5h (!!!) Pracuje się od 9 do 11.30 a potem od 14 do 17. Mało tego! Przy przejściu od nas podwoili jej pensję! Czas chyba zacząć wysyłać CV:)

Jej firma to trzeci co do wielkości ubezpieczyciel chiński. Pewnie mają więcej hajsu niż niejeden kraj na świecie...

Mama wraca do pracy!

W czerwcu cyrk obwoźny wrócił z urlopu macierzyńskiego. Wrzucam parę fotek z mojego Mordoru na Domaniewskiej.

Biuro mam o tu gdzie to czerwone kółko:

Natomiast widok z tego biura mam, o taki:


Tu każdy wieżowiec to bank lub firma ubezpieczeniowa. Tu kasa się koci. 

I teraz wyobraźcie sobie: ultra-nowoczesne biuro z takim właśnie widokiem, panowie w krojonych na miarę garniturach, w przeszklonej sali toczy się właśnie wideokonferencja miedzy Szanghajem, Tokio i Seulem. Pierwszy świat finansjery! Mamy to? 

I wtedy wchodzi on... Umorusany Chińczyk w niebieskim kitlu, dwa numery za dużym. Z wiadrem po farbie malarskiej napełnionym wodą. I chodzi miedzy biurkami I podlewa nam kwiaty używając połówki plastikowej butelki jako konewki.

Kwintesencja Chin.

niedziela, 2 lipca 2017

Ibusuki

Podczas gdy Ty czytasz tego posta, ktoś właśnie gdzieś w Japonii zakopuje kogoś w piachu. Żywego. Za jakieś 40zł.

Przy czym jedna sprawa, to wyobrazić sobie jak ktoś kogoś zakopuje, a druga sprawa to być tym kimś kogo się zakopuje. Ja rechotałam ze śmiechu! Już piszę o co chodzi...

No więc w Ibusuki, na samym południu wyspy Kyushu, są nie tylko gorące wody, ale również gorące piaski. I Japończycy wpadli na pomysł, żeby się wygrzewać w tych piachach. Podobno 10 minut wystarczy, żeby w pełni oczyścić krew. Z czego? Nikt nie wie, ale zabawa jest przednia! Kładzie się delikwent ubrany w yukatę na piachu i go stara Japonka okłada szuflą. Piach jest naprawdę ciepły i ciężki. Da się oddychać, ale z trudem podnosi się klatkę piersiową przysypaną piachem. Pierwsza minuta upłynała mi na spazmatycznym śmiechu z absurdu tej całej sytuacji, potem trochę freakowałam, bo czułam jak krew pulsuje mi przez całe ciało (wyobraźcie sobie jak Wam mierzą ciśnienie na ramieniu, tylko tak na całym ciele), ale myśl, że obok mnie leżą stuletnie japońskie dziadki i żyją, unosiła mnie na duchu. Pod koniec 10-minutowej sesji zaczęło mi się robić gorąco, więc się wykopałam – o dziwo, bardzo łatwo mi to przyszło i nie musiałam wołać pani z szufelką. Po całej sesji czułam się naprawdę rewelacyjnie!



Relaks – Japończycy robią to dobrze...


Jakby tych przyjemności było mało – na dachu naszego ryokanu byl piękny „klasyczny” onsen z takimi widokami:

Architekt przemyślał też, żeby wypuścić trochę gorącej onsenowej wody na piętra pośrednie, centralnie w stół naszej prywatnej salki jadalnej. Żeby było jak gotować jajka na śniadanie:


Trochę dziwi nas, że Japończycy nie używają tej geotermii do grzania w zimę, tylko grzeją klimą. Ale jak już ustaliliśmy, Japończycy do końca racjonalni nie są...

Są za to do bólu punktualni, co też już ustalaliśmy, ale przyszło nam o tym się ponownie przekonać idąc na pieszą wycieczkę na wyspę Chiringashima. 



Do wyspy da się dojść tylko w niektóre dni w miesiącu (w zależności od fazy księżyca i pływów) i to też w ściśle określonych porach. Akurat podczas naszego pobytu było okno 3-godzinne, więc my się pojawiliśmy na miejscu jakoś w połowie, bez stresu, podczas gdy wszyscy Japończycy już wracali stamtąd...

W ogóle byliśmy tam naprawdę jedynymi zagranicznymi turystami. A szkoda, bo okolica naprawdę przepiękna (plus experience z piaskowym onsenem jedyny w swoim rodzaju). Wrzucam jeszcze, o, taką fotkę, "z drogi":


Uprzedzając pytania: to nie jest lustrzane odbicie;)


A to nie jest zdjęcie z Google, tylko z mojego telefonu. No filter, no photoshop. Nic tylko drukować, adresować i wysyłać jako pocztówkę!

sobota, 1 lipca 2017

Kagoshima

Zostało jeszcze pare dni do końca mojego macierzynskiego, to dawaj kolejną podróż!

W planach była eksploracja Chin, patrzymy na prognozę pogody a tu deszcz. Syczuan, Yunnan, Hunan, Xiamen, Jiangsu – wszystkie prowincje z naszej chińskiej short-listy w deszczu przez najbliższy tydzień.

No dobra, to patrzymy gdzie nie pada w Azji Środkowo-Wschodniej+ gdzie da się dostać samolotem w ciągu 2h. Znowu Kyushu! Tym razem południowe. Elegancki bezpośredni locik z Szanghaju do Kagoshimy. Lecimy!



Trochę się jednak nacieliśmy, bo lot faktycznie bezpośredni i trwa niecałe 2h, ale lotnisko oddalone od Kagoshimy o 1h20min taksówką (a shinkansenu nie poprowadzili...) Taksówka w Japonii kosztuje miliony monet, do tego stopnia, że bardziej nam się opłacało wypożyczyć samochód na lotnisku i oddać go na drugi dzień w mieście. To coś mówi o relacji cen roboczogodziny do cen użytkowania tych małych prostokątnych japońskich samochodzików o napędzie hybrydowym.

W mieście Kagoshima nie ma w zasadzie nic oprócz widoku na wulkan. A za to jaki...


(no dobra, jest jeszcze oceanarium, choć nie tak dobre jak na Okinawie...)


Widok na wulkan jest tak powalający, że upgradowaliśmy sobie pokój w hotelu na taki z widokiem i zostaliśmy w ogóle pół dnia dłużej niż planowaliśmy, żeby tylko się pogapić. Wstaliśmy też na wschód słońca (co z naszym niemowlakiem nie jest szczególnym wydarzeniem...), siedzieliśmy w oknie i się gapiliśmy zahipnotyzowani. 

Potem poszliśmy do onsenu hotelowego, również z widokiem na wulkan, a po śniadaniu na spacer po ogrodach japońskich, również z widokiem na wulkan! Nie nudzi się ani na chwilę.

Spacerując tak sobie myśleliśmy „kurczę, fajnie by było tak być w Kagoshimie wtedy kiedy ten wulkan ma mini erupcję”. Mówisz i masz! Nad prawym kraterem pojawiła się szara chmura. 


Mąż się ze mną kłócił, że to zwykła chmura deszczowa, ale jak po chwili zaczął mu pył zgrzytać w zębach, to dał się przekonać. Moja biała bluzka już nie była taka biała, a nasz srebrny samochód stał się jakby bardziej matte... Careful what you wish for...

Pośpiesznie kupiłam na pamiątkę peeling do twarzy z lokalnego pyłu wulkanicznego i się szybko zawinęliśmy dalej na południe Kyushu. Ahoj!


niedziela, 25 czerwca 2017

Ayi

Podobno bogaty kraj to taki, w którym nikogo nie stać na sprzątaczkę. No więc w Szanghaju każdy ma sprzątaczkę... A właściwie nie sprzątaczkę, tylko ayi, z chińskiego: ciocię. Ayi w Chinach to pani sprzątająca, gotująca, prasująca, piorąca, chowająca dzieci. Taka matka Polka minus matka i minus Polka;)

My na początku byliśmy trochę oporni – tyle lat żyliśmy bez pani sprzątającej, co nam tu obca kobita będzie po mieszkaniu łazić. Przekonała nas jednak cena i wzięliśmy jedną najpierw na próbę. Nauczeni doświadczeniem, że w Chinach nikt niczego nie robi dokładnie, staliśmy nad tą biedną Zhou i jej tłumaczyliśmy na pół po chińsku, na pół po migowemu, co, jak, czym ma sprzątać. Początkowymi jej wizytami byliśmy bardziej umordowani, niż gdybyśmy sami wszystko sprzątali. Potem jednak trochę odpuściliśmy i zauważyliśmy, że Zhou lepiej zna się na sprzątaniu od nas... To ci niespodzianka... Im więcej wolnej ręki jej dawaliśmy, tym bardziej byliśmy z niej zadowoleni. Kobitka nawet słuchawki do iPhone’a nam zawiązywała w elegancką pętelkę... Szybko więc wręczyliśmy jej dodatkowy zestaw kluczy i podpisaliśmy kontrakt na cotygodniowe sprzątanie.

Jak raz zostawiła nas na 2 tygodnie, bo pojechała do swojego domu rodzinnego na Chiński Nowy Rok, to bardziej za nią tękniliśmy niż za własnymi matkami (Mamuś, to tylko taka przenośnia...;)) I tak podobno ma każdy ekspat w Szanghaju. Wielu z nich wyjeżdżając zabierają swoje ayi ze sobą...

Zbliżał się jednak moment mojego powrotu do pracy, musieliśmy poszukać ayi do codziennej opieki nad dzieckiem przez 3-4h, a Zhou miała już grafik zabity. Uderzyliśmy więc do agencji ayi. Mieliśmy właściwie jedno wymaganie: żeby mówiła dobrze po chińsku:) To nie jest żart. Podobno są dzieci ekspatów w Szanghaju, z blond własmi i niebieskimi oczami, które nadają biegle w dialekcie syczuańskim^^ Trochę tak, jakby w Polsce wziąć opiekunkę z głębokiego Śląska albo z Kaszub...

Agencja ustawiła nam interview z 3 kandydatkami. Xin okazała się być bezkonkurencyjna. Jest niesamowicie ciepłą, serdeczną osobą. Ma dwie dorosłe córki – jedną adoptowaną z domu dziecka. Wcześniej pracowała u niemieckiej rodziny, która wystawiła jej taką rekomendację: „Xin dość szybko nauczyła się naszych wysokich standardów higienicznych i potrafiła im sprostać” No tak... clean, very clean, German clean (no i potem jest już tylko my mother’s clean:))

Wygląda jednak na to, że w samych Chinach podchodzą równie serio do profesji ayi co w Niemczech do czystości. Xin przedstawiła nam jakąś małą chińską książeczkę, potwierdzającą, że ukończyła kurs na bycie ayi (!) ze specjalizacją (!!) opieki podczas yuezi – czyli miesiąca po porodzie. Wtedy taka ayi dosłownie mieszka z młodą matką, serwując jej różne dziwne ziółka, które mają jej pomóc dojść do formy po porodzie, plus opiekuje się noworodkiem, żeby matka mogła się wyspać. Good to know jak będę rodzić drugi raz^^

W ogóle podczas tego interview było zabawnie, bo zapytałam kiedy planuje wakacje, a ta mówi, że na Chiński Nowy Rok. No dobrze, to jest święto narodowe, ale kiedy planuje takie wakacje, nooo, w wakacje! Nie mogliśmy się dogadać i to nie ze względu na mój łamany chiński – wygląda na to, że w Chinach nie istnieją inne wakacje niż Chiński Nowy Rok wśród pracowników tego typu usług (w biurach a i owszem mają te swoje szalone 10 dni urlopu, który btw jest w złym tonie wykorzystywać)

Początkowo Xin miała się zajmować tylko naszą latoroślą, a sprzątać miała nadal raz w tygodniu Zhou, ale nasza latorośl ma na tyle długie drzemki, a Xin jest na tyle wytresowana przez Niemców, że w 3 godziny zdąża ogarnąć nam cały dom i nauczyć naszego niemowlaka chińskiego.

Ostatnio na ten przykład piszę do męża z biura: „Jak tam dzidziuś?”, a mąż odpowiada „Dzidziś śpi, a ayi Ci właśnie myje buty od środka...”

Anioł, nie ayi.

Maj w Szanghaju

Połowa maja, dopiero co wrocilismy z zimnej Polski, rozkoszujemy sie piekna wiosna w Szanghaju, która nota bene w Fuxing Parku wygląda tak:


Gratis dołączam zdjęcie pana ogrodnika, robiącego sobie pedicure do fontanny:

Ale nie o tym...

Wjezdzamy winda w naszej starej kamienicy i spotykamy naszego ulubionego sasiada spod 9. Komplementuje jego roze, ktore sadzi na dachu, a ten cos narzeka, ze to lato takie gorace I roze zaraz mu padna. Jakie lato?!

No wiec Szanghajczycy troche inaczej postrzegaja pory roku.
Wiosna jest wtedy kiedy jest Chinski Nowy Rok, i co tam, ze wypada najczesciej w lutym.
Drzewa sa jeszcze lyse, kwiatow nie ma, ale slonko przygrzewa mocniej i w sklepach pojawiaja sie truskawki. I to takie lokalne, dopiero co zebrane, a nie transportowane z Chile.

Z kolei wtedy, kiedy w Polsce pojawiaja sie swieze truskawki, w Szanghaju juz wbijaja owoce letnie tj. arbuzy i duriany. Moj maz jeszcze stawia opor, ale ja juz kocham duriany, tak jak Francuzi kochaja swoje smierdzace sery! Pysznosci. Dojrzaly durian ma taka tlusta, kremowa teksture, w pierwszym uderzeniu faktycznie daje lekkim fermentem, ale potem to juz tylko czysta rozkosz, konczaca sie smiercia z zaslodzenia.



Cyklinowanie parkietu w Sz.

Pakowanie na 4 tygodniowy wyjazd a pakowanie na 4-tygodniowy wyjazd z niemowlakiem przy jednoczesnym opróżnianiu mieszkania, zeby w trakcie naszej nieobecnosci wycyklinowano podlogi to troche jak krzeslo i krzeslo elektryczne. Ma-sa-kra. Wszystkie meble i precjoza upchnelismy do malego pokoiku, ktory zamknelismy na klucz. Dodatkowo moj maz uzbroil ten pokoik w gadzety Xiaomi tj. czujke otwarcia drzwi i syrene, zintegrowane z jego smartfonem. Jesli ktokolwiek by te drzwi otworzyl podczas naszej nieobecnosci, to moj maz dostalby pinga na swoj telefon a w mieszkaniu rozległby się alarm, ew. nagrane szczekanie psa.
 
Moj maz nie bylby jednak soba, gdyby zakonczyl uzbrajanie naszego mieszkania na tym malym pokoiku. No wiec wszystkie wlaczniki swiatel zamienil na wlaczniki Xiaomi, wiec moze zaprogramowac swiecenie sie swiatel przez konkretny czas w ciagu doby lub zapalac i zgaszac je z komorki, rowniez bedac np. w tym czasie w Polsce przy stole wielkanocnym (zabawa w zgaszenie swiatel pracownikom cyklinujacym nam w tym czasie podloge byla naprawde przednia^^)
 
Nie wspomne juz o takich drobiazgach jak czujnik temparatury i wilgotnosci powietrza czy czujnik nawilzenia gleby w naszych kwiatkach. Jak wchodzę na wagę, to też mój mąż dostaje pinga na komórkę i rysuje mu się wykres zmian mojej masy ciała w ciągu ostatnich tygodni (choć aplikacja trochę zgłupiała jak weszłam na wagę tydzień po porodzie...) W każdym razie nasza stara kamienica stala sie niniejszym ultra nowoczesnym, inteligentnym domem za grosze. 
 
Wracajac do cyklinowania. Kto kiedyś remontował parkiet, ten wie, ze proces jest kilkuetapowy. Trochę nie wierzyliśmy, że sztuka się uda podczas naszej nieobecności, ale Chińczycy nas totalnie zaskoczyli. Pan od podłogi wymienił się WeChatem z naszą panią sprzątającą i sami się dogadali kto kiedy pyli, a kto kiedy odkurza. Także jak przyjechaliśmy mieliśmy już odpylone, wysprzątane, przewietrzone mieszkanie. 

Ekstra. Jesteśmy gotowi na raczkowanie naszego szkraba bez codziennego wyjmowania drzazg wielkości wykałaczek!


Bardzo się ucieszyliśmy, że mieszkanie jest w tak rewelacyjnym stanie. Trochę się nasłuchaliśmy opowieści jak to ktoś pojechał na 2 tygodnie na urlop, ale wrócił wcześniej i zastał mieszkanie pełne koczujących Chińczyków (pani sprzątająca postanowiła sprosić rodzinę...) Przejrzeliśmy jednak logi wejścia i wyjścia z mieszkania (again Xiaomi!) i oprócz tego, że pan od podłogi zrobił sobie u nas jakiś storage, bo pojawiał się i znikał każdego poranka i wieczoru, nawet jak nie było potrzeby cyklinować/lakierować, to nic nie wzbudziło naszego niepokoju... 

A jednak! Podczas naszej nieobecnosci pojawili się nowi lokatorzy w naszym mieszkaniu - karaluszki! Najpierw mój mąż się ze mnie śmiał, że dostaje histerii na widok 1-2 karaluchów, ale jak sam utłukł 3 kolejne jeszcze tego samego wieczoru to sam pobladł. Zamówiliśmy szybko kwas borowy na Taobao i rozłożyliśmy w paru miejscach, co pomogło powiedzmy na 1-2 dni, po czym pojawiły się znowu. Zachciało się mieszkać w starej kamienicy... Jakby tego było mało, w nocy słyszeliśmy jakieś myszy z szafy, ale po dokładnej inspekcji okazało się, że one żyją w ścianie za naszą szafą - czym nas jeszcze ta kamienica zaskoczy?

W Polsce publiczne przyznanie się, że ma się karaluchy w domu, to trochę jak wyznanie, że ma się hemoroidy. Ale nie w Szanghaju! Tu reakcja większości znajomych jest taka "O! Ty też masz karaluchy??" Przez jakiś czas walczyliśmy z nimi sami, bo wstydziliśmy się powiedzieć o tym właścicielce mieszkania, bojąc się, ze nas wyprosi za brak utrzymywania higieny w mieszkaniu, a ona "No tak, zdarza się, mam ten sam problem u siebie w domu w Pekinie. Polecam taki a taki środek. Tępi karaluchy na dobre 3 miesiące". I wytępił. Myszki też coś ostatnio nie słychać. Zaczynamy tęsknić...

Wielkanoc w PL

Pojechaliśmy na Wielkanoc do Polski pokazać dziadkom wnuczkę. Zaraz po wylądowaniu uderzyły nas dwie rzeczy:
1) obcy ludzie nie zachwycają się naszym dzieckiem
2) obcy ludzie udzielają nam rad dot. naszego dziecka

Jednak w Azji przyjemniej się spaceruje z niemowlakiem (jak już się człowiek oswoi, że każdy zapuszcza żurawia do wózka albo robi nam zdjęcia i to nawet nie z przyczajki)

Nie wspomnę już o pogodzie. Praktycznie przez cały nasz czterotygodniowy pobyt była ZŁA pogoda. A mówimy o końcówce kwietnia i majówce. O proszsz, taka fotka z 18 kwietnia z Warszawy:

A taka fotka z 30 kwietnia z Sopotu:
Niech nie zmyli Was krotki rękaw mojego męża. Akurat schowaliśmy się za wydmami, gdzie nie było wiatru. Po wyjściu zza wydm, moja zimowa kurtka na snowboard ledwo dawała radę.

Niech lepiej wymyślą jakieś święto w lato, bo na kolejną Wielkanoc nie wracamy (to, że nie wracamy na Boże Narodzenie już ustaliliśmy;))

Pożegnanie zimy na Kyushu

Żeby dać się rozprostować zmarszczkom na opuszkach palców, zrobiliśmy sobie małą przerwę od onsenów i poszliśmy na mały hiking po górach wokół Kurokawa Onsen. Z wielką przykrością zobaczyliśmy, że przez wielkie połacie traw przeszedł niedawno pożar. Ponieważ był to wczesny kwiecień, wiosna jeszcze nie ruszyła, więc cały krajobraz był bardzo szaro-bury.



Kolejnym punktem naszej rentierskiej wycieczki po onsenach na Kyushu było, oddalone o jakąś godzinę drogi samochodem, Yufuin (takie japońskie Zakopane), gdzie też zrobiliśmy sobie hiking - proszsz, widok na Yufuin z góry:



I wszędzie po drodze widzieliśmy popiół. Niezły musiał być ten pożar... Próbujemy google'ać o co cho, a tu informacji o żadnym katakliźmie na Kyushu nie ma. Dziwna sprawa. Potem jakoś dotarliśmy do informacji, że w tym regionie na Kyushu jest co roku festiwal ognia, którym żegna się zimę i wita wiosnę. Wtedy wygląda to tak:


Niby Ci Japończycy tacy rozsądni, co?

Wyjeżdżając z szaroburego Szanghaju pod koniec marca liczyliśmy, że na Kyushu zobaczymy już wiosnę w pełni, z wiśnią kwitnącą wszędzie na różowo. Troche się jednak przeliczyliśmy. Taki już urok tego kwitnienia - trwa tylko 2 tygodnie i ciężko przewidzieć kiedy dokładnie się zacznie.

W drodze powrotnej widzieliśmy w Fukuoce tylko parę różowych drzewek, pod którymi od razu rozstawił się tłum piknikujących Japończyków (w japońskim jest w ogóle specjalne słowo na "piknik pod kwitnącą wiśnią": hanami!)



Trochę rozczarowani wróciliśmy do Szanghaju, gdzie w trakcie naszej tygodniowej nieobecności tak dogrzało słonko, że miasto było już całe w kwiatach!


Odmiana chińska kwitnie bardziej na biało niż na różowo, ale i tak cudnie!
Na różowo w Szanghaju kwitną magnolie i zdaje się to jest ich "wiśnia", bo jest ich zdecydowanie więcej! O!


sobota, 24 czerwca 2017

Kurokawa Onsen

Kurokawa Onsen to mała mieścinka uzdrowiskowa położona wzdłuż strumyka w górach. Bardzo cicho-ciemna, owiana permanentna mgłą, a raczej parą z gorących źródeł. Tu każdy dom to ryokan z onsenem – wiele z nich wygrywa rankingi na najlepsze rotemburo (onsen pod gołym niebem) w Japonii.



Okazało się, że nie tylko my o tym wiemy, ale również grupy Koreańczyków przyjeżdżające tu autokarami. Wszędzie napisy po koreańsku a w naszym ryokanie zatrudnili nawet recepcjonistę Koreańczyka i kelnerkę Chinkę i niestety ich przydzielono do obsługi nas.
Specjalnie dopłaciliśmy za opcje in-room dining, zeby nie uszczesliwiac innych kuracjuszy wieczornym placzem naszego dziecka, ale pan Koreanczyk raczyl byl stwierdzic, ze ta opcja nie jest dostepna, bo jest za duzo gosci wzgledem obslugi (?!) Kolację jedliśmy więc z mężem na zmiany – jedno z nas lulało dziecko na korytarzu, a drugie próbowało się raczyć kaiseki w dużej sali jadalnej. Jedzenie było faktycznie doskonałe i wspaniale zaprezentowane, ale... kelnerka Chinka co chwilę myliła się w kolejności dań (co przy kaiseki jest błędem kwalifikującym do harakiri), plus nie sprzątała pustych talerzy ze stołu (no tak, w Chinach wszystkie danie podaje się na raz!)

Absurd sytuacji polegał na tym, że jak chcieliśmy złożyć skargę na Koreańczyka i Chinkę, to menadżer ryokanu oddelegował recepcjonistę Koreańczyka do odebrania tej skargi, bo tylko on mówił po angielsku. No cóż, nie był to najlepszy ryokan w naszej historii, ale nie dla niego tam przyjechaliśmy...

W Kurokawa Onsen uprawia się onsening – tzn. kupuje się karnet uprawniający do wejścia do 3 z chyba 30 onsenów w wiosce i się chodzi z onsenu do onsenu w yukacie i klapeczkach. My wybraliśmy takie 3:
1)       Kurokawa-soo
2)       Ikoi
3)       Yamamizuki

Kurokawa-soo było z dala od „centrum”, bardzo ciche miejsce, byliśmy tam właściwie sami. Ja weszłam do części damskiej z naszą małą kuracjuszką w koszyku na bieliznę^^ Kompatkowa dzidzia. Dzidziuś sobie grzecznie leżał podczas gdy mama wygrzewała kości w gorącej wodzie. Taki macierzyński to ja rozumiem!


Część męska była obok, więc gadaliśmy z mężem przez płot:) Od gorącej wody byłam już cała czerwona, ale szybko zzieleniałam z zazdrości, jak mąż mi powiedział, że po ich stronie kwitnie piękna wiśnia na różowo. Przypadek? Wait for it.

Ikoi miało część koedukacyjną, ale pani recepcjonistka mnie bardzo zniechęcała do wejścia, marszcząc nos i mówiąc przyciszonym szeptem „Many old men...” Poszłam więc za jej namową do części tylko damskiej, ale to była jakaś farsa – mała sadzawka bez widoku + wycieczka starych Koreanek, więc wzięłam koszyk z naszym Rysiem pod pachę, owinęłam się ręcznikiem, zamknęłam oczy i po omacku wparowałam do części męskiej/koedukacyjnej, żeby tylko nie zobaczyć czegoś, czego nie będę mogła odzobaczyć.

Okazało się, że mój mąż był tam wtedy sam, żadnych gołych starych Japończyków (grunt to wchodzić w porze lunchu) Położyliśmy koszyk z Rysiem na brzegu i wygrzewaliśmy się w tym malowniczym rotemburo, które w tych oparach wyglądało jak z bajki.



Yamamizuki, tak jak Kurokawa-soo, było równiez oddalone od centrum akcji, trzeba było aż podjechać samochodem w górę rzeki, ale warto było. Panie na prawo, panowie na lewo, przy czym nie było drzwi. Do części damskiej szło się krętą dróżką, na końcu której była bramka z powiewającymi flagami, za ktorymi już był pełen negliż. 

Jak weszłam, to jeszcze było parę kobitek, ale ponieważ zbliżała się pora lunchu, to onsen szybko opustoszał i można było zrobić sesję foto. A wyglądało to tak:


Wrząca sadzawka w środku gęstego lasu z widokiem na strumyk górski. Wokół żadnych zabudowań, płotów, zasłon. Jakby ktoś zgubił szlak górski, to miałby niezłe widoki^^ 

Było doskonale. Rysio znowu uciął sobie kimę w koszu na bieliznę i mama mogła powygrzewać stare kości. Wtedy dotarło do mnie, że jak się w zimę chce opalić, to nie trzeba latać na Filipiny - wystarczy podskoczyć na Kyushu. No tan lines!^^ 

Wracam z onsenu i opwiadam mężowi z wypiekami na twarzy jaki piękny onsen miałam, z jakim widokiem; pokazuję zdjęcia itd. A ten na to, że miał nie jedną sadzawkę a parę, z widokiem nie na jeden strumyk, ale na 3 łączące się w jeden duży wodospad. Kolejny przypadek? No cóż, wygląda na to, że męskie onseny w Japonii są zawsze piękniejsze! To coś mówi o kulturze japońskiej...  

piątek, 2 czerwca 2017

Ramen

Fukuoka jest bardzo nijakim miastem, ale ma jedną rzecz, dla której warto przyjechać: ramen!

Ramen to makaron w rosole na kościach wieprzowych, "zabielany" sosem sojowym albo miso, z obowiązkowym dodatkiem długo pieczonego boczku i opcjonalnym dodatkiem połówki gotowanego jajka. Jest wiele regionalnych odmian ramena w Japonii, ale Fukuoka podobno jest jego niekwestionowaną stolicą, a my trafiliśmy do knajpki Ichiran, która ramen ma za swoją religię.

Rosół gotują bardzo powoli, żeby wydobyć jak najwięcej kolagenu z kości wieprzowych, doprawienie jest ściśle strzeżonym sekretem. Klient na początku wypełnia w formularzu jaką ostrość sobie życzy w skali od 1 do 4 i ew. jakie dodatki sobie życzy (szczypiorek etc.) Potem kelner sadza klienta przy "okienku" jak banku, podaje się wypełniony formularz przez szparę przy blacie. Zasłonka "okienka" uchyla się tylko, aby wydać zamówiony ramen, po czym zamyka się. Od sąsiadów po bokach można się oddzielić małą ścianką. Bo w Japonii "table for one, please" nie oznacza, że jesteś patetycznym socjopatą bez przyjaciół...



Ramen w każdym razie był naprawdę wyjątkowy. Tak przejmujący, pełny smak - uczucie trochę jak przy jedzeniu indyjskich aromatycznych sosów, tyle, że z japońską precyzją doboru proporcji przypraw. Makaronik w punkt - ani za miękki, ani za twardy. Niech Japończycy się nie biorą za schabowe, bo nas zdeklasują w przedbiegach.

wtorek, 30 maja 2017

Szczepienia

Mateusz mnie pinguje, ze nie ma postów, to coś napisze, niech mu będzie:)

Paradoksalnie, jak na blogu nic sie nie dzieje, to dlatego, ze u nas dzieje się aż za dużo. W ciągu ostatnich 2 miesięcy byliśmy juz w Japonii, Polsce i drugi raz w Japonii. Jak na posiadacza złotej karty w Sky Team i Star Alliance, to nie brzmi to jak jaki wyczyn, gdyby nie fakt, że wszędzie towarzyszyła nam nasza teraz już 4-miesięczna latorośl. 

W Szanghaju świeżo upieczeni rodzice-ekspaci nie dyskutują czy można latać z takimi małymi szkrabami. Wszyscy latają, bo... w Chinach aktualnie brakuje kilku podstawowych szczepionek dla dzieci.

Na grupach WeChat'owych młodych mam-ekspatek są dyskusje jak za komuny, gdzie rzucili jaka szczepionkę oraz przechwałki, która dostała jakąś dawkę spod lady. Te bez znajomości w szanghajskich szpitalach wymieniają się informacjami gdzie najlepiej polecieć zaszczepić dziecko.

Najpopularniejszy jest Hong Kong (byliśmy), potem chyba Seul (po moim trupie). My zdecydowaliśmy się na Japonię, bo szczepienie wypadało akurat na przełom marca i kwietnia, czyli kwitnienie wiśni na Kyushu;) No co no, szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko!

Ustaliliśmy już plan całej podróży: 1 noc w Fukuoce, 3 noce w Kurokawa Onsen i 3 w Yunohira Onsen (koło Yufuin - takiego japońskiego Zakopanego). Proszsz, oto mapka poglądowa:


















Jak już klepnęliśmy wszystkie loty, hotele, ryokany to zaczęliśmy się interesować gdzie w tej Fukuoce zaczepić dziecko (rodzice roku!) Znalazłam jedną klinikę międzynarodową, zakres usług od A do N, dzwonię! Odbiera pani, aha, aha, dobrze, dobrze, tylko proszę nam wysłać fax o jaką szczepionkę dokładnie chodzi. A można mailem? Nie można.

Mój mąż zaczął szukać appki do wysyłania faxów z iPhone'a, ale po 5 minutach się poddaliśmy i zaczęliśmy szukać jakiegoś zwykłego japońskiego szpitala, niekoniecznie dla pacjentów z zagranicy. Zadzwoniłam, po moim "do you speak English" nastąpiło "chotto matte" i przełączono mnie do pana władającego piękną angielszczyzną. Po telefonie pan wysłał mi pięknego maila potwierdzającego umówienie wizyty; tak japońskiego, że aż Wam zacytuję jego początek:
"Thank you very much for your call and email on dated 01 March,2017.I am writing you on behalf of Fukuoka Kinen Hospital. "
W mailu napisał dokładne nazwy zamówionych szczepionek, ceny, potencjalne skutki uboczne, przypomniał jakie dokumenty mam mieć przy sobie i załączył również mapkę dojazdu. Profeska to mało powiedziane!

Wyjazd z jednego azjatyckiego kraju do drugiego azjatyckiego kraju, żeby zaszczepić niespełna 3-miesięczne dziecko jest pewnym wyjściem ze strefy komfortu, ale po tym mailu już byłam spokojna.
Wyobrażałam sobie, że szpital będzie tak nowoczesny i czysty jak w Korei, a dodatkowo lekarze będą mówić po angielsku. Tymczasem na miejscu okazało się, że szpital może i czysty, ale już trochę stary... a lekarze nie mówią po angielsku; tylko jeden pan w recepcji i jedna pielęgniarka mówią po angielsku i to oni towarzyszyli nam prawie cały czas.

Dział pediatrii umiejscowiono obok działu urologii. Przez dobre 2h, kiedy tam byliśmy przewinęło się może jeszcze jedno dziecko, tymczasem do urologii kolejka na kilka rzędów krzeseł. Same 100-letnie dziadki. To coś mówi o społeczeństwie japońskim i bynajmniej nie to, że dzieci tam nie chorują...

Jak już wypełniliśmy wszystkie japońskie origami (o panie, ile papierologii!) to zaproszono nas do gabinetu, który wyglądał jak magazyn przestarzałych maszyn tortur. Nie było żadnego łóżka, żeby położyć dziecko do szczepienia. Posiłkowaliśmy się stołem, a la ławka szkolna... Pan pediatra nie znał ani pół słowa po angielsku. Wszystko tłumaczyła pani pielęgniarka, która zanim weszliśmy do gabinetu była bardzo kompetentną, pewną siebie osobą, ale już przy doktorze (znacznie młodszym od niej, nota bene) grała rolę niedoświadczonej, niepewnej siebie istotki, która nic nie wie o medycynie i w pełni zdaje się na pana doktora. Japonia...

Po szczepieniu pytam czy mogę zabrać opakowania po szczepionkach, żeby kolejne dawki wziąć od tego samego producenta, to pani mi mówi, że nie ma potrzeby, bo ona już wkleiła nam do książeczki szczepień takie naklejki z nazwą szczepionki i producenta. Ja patrzę, a tam Pfizer i Glaxo w katakanie:)

piątek, 24 marca 2017

Baby formula

Polska psychoza na punkcie przeciągów w domu, gdzie jest noworodek, to naprawdę nic...
W Chinach dziecko nie opuszcza domu, dopóki nie skończy 100 dni. Przy one child policy oznacza to, że większość Chińczyków widuje noworodka tylko raz w życiu - jak im samym się urodzi... Tym większa jest więc ich euforia jak widzą naszą latorośl - nie dość, że "biała" (Chińczycy uwielbiają "białe" dzieci o czym pewnie jeszcze będę pisać...) to jeszcze taka urokliwie malutka. 

Wychodząc z nią na spacery nie możemy opędzić się od ciekawskich gapiów, a jak gdzieś nie daj Boże staniemy to robi się wokół nas wianuszek... przeważnie starszych pań (a nie młodych Chinek, nad czym ubolewa mój mąż), które najpierw się rozczulają, a potem nas upominają, że z tak małym dzieckiem się siedzi w domu przez 3 miesiące (rady od nieznajomych babć - nie tylko w Polsce!) Plus tej chińskiej psychozy jest taki, że znajomi Chińczycy nie wpraszają się nam do domu przez te 3 miesiące, myśląc, że siedzimy w izolacji. Ale jak już kogoś sami zaprosimy, to oczywiście chętnie przychodzą, bo gra się toczy o selfie z "białym" noworodkiem - once in a lifetime opportunity!
 
Chińska tradycja nakazuje przyjść z prezentem. Dostaliśmy trochę ubranek dla dziecka, 1 czerwoną kopertę (kaska!^^) i ... sporo akcesoriów do mycia/suszenia/sterylizowania butelek (których ja póki co nie potrzebuję...) Wygląda na to, że Chinki albo szybko kapitulują z karmieniem piersią albo w swojej chińskiej logice uważają, że formuła jest lepsza dla dziecka niż mleko matki (tak jak uważają, że cesarka jest lepsza niż poród siłami natury...) 

Spiralę absurdu nakręca fakt, że chińska formuła jest fatalnej jakości, więc kto może, to sięga po zagraniczną formułę. A ta kosztuje 5 razy więcej niż za granicą... Chińczycy nie byliby więc sobą, gdyby sami nie szmuglowali formuły. I tu wkracza państwo, które mocno reguluje import formuły.  

Jak pakowaliśmy kontener z meblami to capslockiem nam napisali, że nie możemy wwozić formuły dla dzieci (a zakaz wwozu alkoholu i papierosów był małą czcionką;)). Na deklaracjach celnych na lotnisku jest informacja, że można wwieźć tylko 2 puszki i to też trzeba mieć w pogotowiu certyfikat niedawnego urodzenia dziecka gdzieś w rodzinie. Bagaże są systematycznie czesane w poszukiwaniu nadprogramowej formuły, zwłaszcza po lotach z Hong Kongu. Istne szaleństwo! 

O ile taniej i prościej (i zdrowiej...) byłoby wyciągnąć cycka! Chińskie prawo zdaje się naprawdę ku temu zachęcać, bo pracodawca ma obowiązek zapewnić zaciszny pokój do odciągania mleka a matkom karmiącym przysługuje dodatkowo 1h płatnej przerwy w pracy. Także dziwna sprawa z tą formułą... Anyways... komuś gustowną suszareczkę do butelek?:)

Przez most Nanpu po wizę

Rzekę w Szanghaju przemierzam zazwyczaj tunelami. Mosty są, ale dalej od centrum. Dlaczego Szanghaj woli budować kosztowne tunele pod rzeką a nie mosty? Bo po rzece pływają jeszcze solidne statki wiozące cement wgłąb lądu. Państwo w budowie! Mosty więc nie wychodzą tak tanio, bo muszą być bardzo wysoko zawieszone, żeby żaden statek o nie nie zahaczył.

Ostatnio mieliśmy okazję jechać mostem południowym Nanpu zawieszonym na ok. 50m. Generalnie lęku wysokości nie mam, ale jak mkniesz z szalonym taksówkarzem ciasnym ślimakiem z lichą barierką i niemal na wyciągnięcie ręki masz pranie suszące się na 15 piętrze, to ta ręka może Ci się nieco spocić:)



Z samego mostu jest piękny widok na Szanghaj. Morze wysokich wieżowców, które i tak totalnie deklasuje Shanghai Tower i "otwieracz do butelek", widoczne w oddali na zdjęciu powyżej. Po cóż nas tak daleko od centrum wyniosło? Jechaliśmy na daleki południowy Pudong do urzędu po wizę chińską dla naszej latorośli. Bez niej koleżanka byłaby tu nielegalnie...

Procedura wygląda tak: najpierw w szpitalu otrzymuje się medyczny akt urodzenia, na którym oprócz medycznych danych tj. data urodzenia, waga, wzrost jest również wybrane imię i nazwisko delikwentki, imię i nazwisko matki oraz, ekhm, deklarowanego ojca (wait for it...). Z tym aktem trzeba się udać do notariusza, który wykonuje kopię tego aktu i poświadcza, że pan wskazany jako ojciec jest pełnoprawnym małżonkiem matki dziecka. Bez aktu małżeństwa nie zarejestrujesz więc dziecka...

Następnie trzeba się udać do oddziału chińskiego MSZ, gdzie potwierdzają, że znają tego notariusza i nie jest to pan Wang z punktu ksero w bramie. Następnie trzeba się udać do polskiego konsulatu, gdzie potwierdzają, że z kolei znają tego kolesia z MSZ, co to zna tego notariusza.

A potem już tylko z górki! Konsulat wydaje paszport tymczasowy, do którego naturalnie potrzeba zdjęcia paszportowego. I weź tu zachęć noworodka, żeby:
A. nie spał, ale leżał nieruchomo
B. trzymał głowę prosto
C. patrzył w obiektyw
D. miał zamkniętą buzię
No nie da się! Świeżo upieczeni rodzice robią dużo zdjęć swoim pociechom, ale my natrzaskaliśmy tego dnia chyba 100 zdjęć, z czego żadne nie spełniało wszystkich 4 powyższych warunków, a tylko 2 spełniały 3 z nich. Pan konsul łaskawie jednak zaakceptował delikatny półprofil i dostaliśmy paszport tymczasowy od ręki (na docelowy się czeka 3 miesiące...)

Z paszportem oraz umową najmu mieszkania trzeba się udać na posterunek policji, żeby zameldować obywatelkę. Dopiero z meldunkiem można aplikować o wizę (na dalekim Pudongu, jadąc przez most Nanpu...;)) Dziecinnie proste, prawda? Dla chętnych wyślę drzewko decyzyjne, które mąż mi rozrysował na A4, jak już rozkminił całą procedurę. A kminić trzeba szybko, bo naloty policji się zdarzają i, jakby nie patrzeć, mieliśmy przez parę tygodni w domu nielegalną imigrantkę (choć żadnej granicy nie przekroczyła...)

W Chinach nie można przebywać bez meldunku (i ważnej wizy oczywiście). Myślę, że w przypadku noworodka by się skończyło na upomnieniu, ale generalnie z tym meldunkiem nie ma żartów. Jak się przyjeżdża do Chin i nocuje w hotelu, to recepcja zazwyczaj ogarnia ten temat, ale w przypadku gdy nocuje się u rodziny/znajomych to trzeba się samemu udać na policję w ciągu 24h od wjazdu. Tak Chiny witają zagranicznych gości. "Kto tam to będzie śledził" pytacie? No cóż, podobno sąsiedzi chętnie donoszą...