sobota, 19 marca 2016

Weekend!

Piatek, godz. 19 w Seulu, 18 w Szanghaju, koncze call'a z Chinczykami i zycze im milego weekendu. Oni mi na to, ze ten weekend to nie bedzie taki mily.

Chinski szef szefow umyslal sobie jakas  kampanie marketingowa do puszczenia w TV koniecznie w lipcu i zarzadzil 6-dniowy tydzien pracy do odwolania.

To tez sprawilo, ze wszystkie inne projekty zatrzymano, w tym jeden moj, ktory jeszcze niedawno byl ultimate top priority. Juz mnie to nawet nie frustruje... Ba! Stawiam flaszke baijiu, ze za miesiac bedzie nowy priorytet! 

piątek, 18 marca 2016

Matka Koreanka

Sytuacja z biura w Seulu: idę do kuchni pracowniczej, a tam asystentka schowana za szafką rozmawia cichutko ze swoim malutkim dzieckiem przez skype’a. Spoko, zaczynam sobie robic kawke, a ona jak mnie zobaczyła to natychmiast przerwala skype’a i zażenowana się tłumaczy przede mną, ze musiała tylko na chwilę zadzwonić bo cośtam. Llllludzie!

Matki Koreanki to bardzo spolaryzowane środowisko – albo po porodzie znikasz z zycia zawodowego i siedzisz w domu, ale wracasz po 3 miesiącach, mleko odciągasz w toalecie i przesyłasz dziecku kurierem. I siedzisz do późna, żeby wszystkim pokazać, jak bardzo jesteś devoted. Nawet jak nie masz nic do roboty. I przy lunchu opowiadasz, że dziecko Cię ledwo rozpoznaje, bo tak dużo pracujesz (true story... i to nie słowa pań zarządzających całym departamentem, tylko pań zarządzających w porywach kserokopiarką, kawiarką i kalendarzem swojego szefa.

Kapitalizm w Japonii

Ostatnio się trochę zapuściłam z opisywaniem mojego arcy-ciekawego korpo-życia. Na pewno tęsknicie, więc proszsz, moje ostatnie przeboje z Japonią.

Japoński rynek finansowy jest mocno regulowany i generalnie z każdą większą zmianą trzeba pojsc do regulatora i zapytac o zgode. Wielkim nietaktem byloby zawracanie glowy regulatorowi czesciej niz raz w roku, wiec macie juz mniej wiecej obraz jak dynamiczny jest rynek japonski.


Negocjacje z regulatorem sa dwu-etapowe. Najpierw idzie drugi garnitur od nas i spotyka drugi garnitur od regulatora. Przedstawiamy co generalnie chcielibysmy zmienic i dlaczego. Potem ten drugi garnitur od regulatora idzie do swojego szefa, opowiada co firma XYZ chce zrobic, naradzają sie i jest werdykt. Takze drugi etap, gdzie spotykaja sie pierwsze garnitury, to juz tylko teatrzyk, bo wszystko jest pozamiatane. Przedstawienie delikatnie innej koncepcji zmian podczas drugiego spotkania jest niemożliwe, bo to by postawilo tamtego mlodziaka z pre-negocjacji w niezrecznej sytuacji, ze czegos moze nie zrozumial i jego szef podejmowal decyzje na jakis inny temat.

Takze niezmiernie kluczowe jest to, zeby przypilnowac Japończyków z czym idą na pre-negocjacje.

A Japonczycy oczywiscie migaja sie od jakichkolwiek zmian. Juz rok temu nas tak zrobili, że „wiecie, my teraz mamy tylko takie wstepne pre-negocjacje, nic ważnego, wysylamy tam jednego mlodszego specjaliste, potem ustalimy dokladnie co zmienic”. A potem bylo „ej, come on, my juz przyobiecalismy regulatorowi, ze zrobimy tylko mikro zmiane, wiec nie mozemy zaproponowac nagle drastycznej zmiany” (mowa byla o zmianie ceny +/-3% btw...)

W tym roku oczywiscie ta sama szopka; slowem nie pisneli, ze ida na pre-negocjacje... na szczescie udalo nam sie wylapac ten moment i teraz mamy jakies absurdalne dyskusje, bo strata finansowa to jeszcze nie powod dla Japonczykow, zeby zaraz podnosic ceny dla tych biednych klientow. Niesssamowite... Krwiożerczy kapitalizm - wersja japońska.

Weekend w Busan

Mówią, że krótki dystans z domu do pracy jest kluczowym czynnikiem do satysfakcji z pracy i życia wszelkiego. Co za bzdura. To co się liczy tak naprawdę w życiu, to czas od trzaśnięcia drzwiami mieszkania do dotknięcia bosą stopą piasku na słonecznej plaży.

I teraz mamy dokładnie 4 godz. Not bad, chociaż tendencja jest lekko wzrostowa...
- Z Paryża do Deauville w Normandii mieliśmy niecałe 3 godz
- Z Madrytu do plaży w Maladze wychodziło 3 godz 40 min
Dobrze, ze to pendolino w Polsce powstało, to jest szansa, że kiedyś wrócimy, choć Hong Kong i Manilę będzie trudno przebić.

No dobrze, do rzeczy:) Busan w marcu to był nasz pomysł na gładkie wyhamowanie po japońskich onsenach w lutym i przedsmak filipińskiej plaży w kwietniu. Busan has it all: i plaże i fajną saunę publiczną, więc wszystko by się zgadzało, ale nie zapominajmy, ze to nadal Korea:P

Z tego koreańskiego TGV wysiada się tak naprawdę w porcie i trzeba jechać jeszcze dobre pół godziny taksówką, żeby zobaczyć ładną plażę.
Ale w słońcu to mi nawet i port się podoba!;)



Plaża wyjątkowo urokliwa (jak na Koreę:P) Żółty piaseczek i kolor wody wpadający lekko w turkus! Jakby wyciąć z krajobrazu klastry betonowych wieżowców, to by była Nicea. 

Tuż obok plaży targ rybny...
Czyściutko, higienicznie. Aż coś podejrzane... Krew rybia nie leje się po ziemi? Nikt nie zabija ryb tłukąc je po ziemi tępym sierpem? Jak nie Korea! Jeszcze po zakupieniu 2 ryb na sashimi, pani dała trzecią rybę, żywą ośmiornicę, "penisa" wodnego i pomarańczowego kolczaka gratis.

A potem elegancko zanieśliśmy siatkę foliową z trzepiącymi się jeszcze rybami do okolicznej restauracji, gdzie pani za 5$ nam je sprawiła.
To w środku to pokrojona ośmiorniczka - jeszcze ruszająca się;)
Sashimi (na dole zdjęcia) uważane jest przez Koreańczyków za szczyt delikatności i poezję smaków, podczas gdy wszyscy obcokrajowcy uważają, ze te ich ryby są łykowate i bez smaku.

A to już widok z naszego hotelu:
  

Plaża Haeundae (angielski zapis fonetyczny jakiś artysta musiał wymyślać; poprawnej wymowy tej nazwy nauczyliśmy się dopiero ze znaków koreańskich)   
 
Zupełnym przypadkiem nasz romantyczny weekend w Busan zbiegł się z tzw. "White Day", który obchodzi się tylko w Azji. W Walentynki to panie dają czekoladki panom, a miesiąc później jest zmiana i panowie dają słodycze paniom. Nawet mój polski mąż się szarpnął (stawiając warunek, ze druga eklerka dla niego;))

Flagową wieczorną rozrywką Busan jest chodzenie od namiotu do namiotu rozstawionego na ulicy i picie shotów soju z losowo spotkanymi Koreańczykami, zagryzając takimi delikatesami jak topokki (bezsmakowe kluchy z maki ryzowej w bardzo ostrej czerwonej paście). Aha, taa. 

Generalnie gardzę turystami, którzy zamykają się w enklawach hotelowych i nie poznają prawdziwego życia lokalsów, ale w Korei mam to w dupie;)

Zajęliśmy strategiczne miejsce przy szybie roof-top baru naszego hotelu i tak przesiedzieliśmy cały wieczór. Pani tylko wymieniała drinki;) Jeden był nawet z pewną odmianą koreańskiego soju infuzowanym igłami sosny. Żeby nie było, że nie chcemy się bratać z kulturą koreańską;)


Busan ma bardzo poszarpaną linię brzegową, a plaża dość szybko przechodzi w góry. Geografia nie pozwoliła na zrobienie sensownej sieci szerokopasmowych dróg i linii metra, więc przelotówkę walnęli przez morze. A co! Most wygląda naprawdę spektakularnie, zwłaszcza w nocy, jak rozświetliły się kolorowe neony. Koreańczycy lubią neony. Rachunek za prąd równie wysoki jak za beton;)

Po drinkach przenieśliśmy się do restauracji hotelowej. Jem sobie kreweteczkę w najlepsze, a chłopaczek przy stoliku obok klęka i oświadcza się swojej dziewczynie. Aż niezręcznie nam się zrobiło - taka intymna chwila, łzy wzruszenia itd. Ale szybko nam przeszło, bo... świeżo upieczeni narzeczeni zaraz po otarciu łez zaczęli pół godzinną sesję pozowanych selfie.

No to schowaliśmy się bez koreańską kulturą...

piątek, 11 marca 2016

Snowshoeing

Odkrycie roku 2016: snowshoeing! Okazuje się, że są inne sporty zimowe niż snowboard i picia grzanego wina w górskiej chatce.



 Efekt uboczny burzy śnieżnej to nie tylko pozamykane wyciągi, ale pięknie ośnieżone drzewa z każdej strony. Bajka!

czwartek, 10 marca 2016

Kaiseki

Zamówiliśmy kolacje na 18.30. Ale potem zmieniliśmy trochę plany i chcieliśmy zmienić na 19.30. Jak o to poprosiłam pana właściciela ryokanu, to zbladł. Tak, jak normalnie był przemiłą osobą wychodzącą z siebie, żeby tylko uprzyjemnić nam cały pobyt, tak teraz tylko wycedził przez zęby "7 is possible". No to ja drążę... ale pan już cały zesztywniał, więc odpuściłam.

Myślałam, ze to chodzi o tę całą japońską schizę odnośnie punktualności. Ale potem poczytaliśmy trochę o kuchni kaiseki i się okazało, że kucharz tam cyzeluje całą operację przygotowania, żeby wszystkie składniki były arcy-świeże, w idealnej temperaturze, co wymaga pełnej synchronizacji smażenia, pieczenia, gotowania. I już chłopak w kuchni musiał zacząć całą misterną pracę, skoro przesunięcie o godzinę było nie do pomylenia.

Kaiseki to tradycyjna kuchnia japońska serwowana właśnie w ryokanach. Nam serwowano posiłki w naszym pokoiku, na matce tatami. Równo o wyznaczonej porze, +/- 59 sekund, wjeżdżały niziutkie stoliki zastawione małymi miseczkami. Każda miseczka z innego kompletu porcelany. Każda mikro-potrawa była mini-arcydziełem. Zasada jest taka, że potrawy mają odzwierciedlać naturę - jej różnorodność kolorów, zapachów, smaków. Wszystko ultra świeże. Przeważały ryby i owoce morza. Na ten przykład, sashimi było w tak idealnej temperaturze - ani za zimne, ani za ciepłe (w Korei zdarzało nam się dostawać jeszcze zamrożoną rybę na talerzu, więc tak, zwracamy na to uwagę:))


Oprócz przekąsek na zimno były też małe dania dopiero co ugotowane na parze + zupa, która gotowała się na naszym stole nad dużą świeczką. Raz była też tempura, raz owoce morza zapiekane z lokalnym serem, które zostały podane później, tak aby nie zdążyły ostygnąć w międzyczasie. Timing is everything.

Po kolacji obsługa idealnie wyczuwała moment, żeby wejść i rozłożyć nam futony - materacyki i pościel. A pościel nie bylejaka! Puch z lokalnych kaczek - lekka jak piórko i bardzo ciepła. Ściany naszego ryokanu były dość cienkie (jednak 110 lat...) i w nocy mocno się wychładzało, ale jedyne co mi marzło to głowa, wiec trzeciej nocy juz spałam w czapce;)
     

Podsumowując: spaliśmy na podłodze, jedliśmy na podłodze, ogrzewanie w pokoju było dość mizerne, toaletę mieliśmy 1 na piętrze, a prysznic też wspólny i to w osobnej części budynku. I uważamy to za jedno z najbardziej komfortowych zakwaterowań w naszej całej podróżniczej karierze!

Japonia...

Ryokan z onsenem

Zazwyczaj, jak planuje wakacje, to inwestuje długie godziny w wybranie idealnego zakwaterowania. Kombinuje, jak tu dostać lepszy widok, ściemniam, ze jesteśmy w podróży poślubnej albo że mąż ma urodziny. Oczywiście mój przykładny mąż się tylko czerwieni, ale szybko mu przechodzi jak już pije to darmowe wino musujące w wannie pełnej płatków róż;)

Tym razem było inaczej. Jak już wspominałam, oboje woleliśmy Filipiny i jakoś średnio przyłożyłam się do przygotowywania tego wyjazdu. Kliknęłam na bookingu pierwszy lepszy ryokan z dobrym ratingiem i tyle. Nawet nie patrzyłam czy śniadanie wliczone w cenę.

Co się okazało... ten losowy wybrany ryokan ma już 110 lat, jest prowadzony przez starsze japońskie małżeństwo, na miejscu ma onsen, a w cenie mieliśmy pełne wyżywienie warte gwiazdki Michelin. Wow!

Budynek faktycznie trochę "zmęczony", ale położenie miał wyjątkowe. Nad małym jeziorkiem, schowany u podnóża góry - tak, że siedząc nago w onsenie można było podziwiać czapy śniegu i nikt nie miał szans nas podglądać. Jak powstawał te 110 lat temu, to jeszcze Japonia pewnie nie znała nart, a co dopiero wyciągów. Także służył jako ekskluzywny kurort weekendowy dla mieszkańców Sapporo.
 
Nasz pokój był na piętrze po lewej. I widok mieliśmy taki:

Oczywiście jak w każdym szanującym się ryokanie dostaliśmy yukaty - czyli te kimonka. Ja dostałam rozmiar "large", a mąż "extra large", a i tak były trochę kłuse. No i klapeczki - obowiązkowo! I w tych klapeczkach i kimonkach chodziliśmy z pokoju do onsenu.

Onsen składał się z części indoor i outdoor. Indoor przypominał trochę Inflancką zostawioną na 5 lat bez sprzątania, ale po pierwszym strzale siarki orientujesz się, że ten zielono-brązowy kolor na scianach i posadzce to jednak nie grzyb. Ucieszona, że trafiłam na pusty onsen szybko zrobiłam zdjęcia. Potem okazało się, że właściwie to miałam cały onsen dla siebie przez dobre 4 dni, jakoś mało Japonek tam przyjeżdżało.
   
Ta zielona woda miała jakieś 60-70 stopni. Na początku autentycznie boli, ale potem jest przyjemnie... Jak już zaczynasz przypominać parzoną ośmiornicę, to możesz wyjść na zewnątrz i natrzeć się śniegiem. A właściwie nie "możesz", a chcesz!

I potem wskakujesz do kolejnego gorącego onsenu i wyglądasz dokładnie tak jak ten pan poniżej:)


Serio, to było jedno z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu. Gorąca woda, na włosach sople, a wokół czapy śniegu. I długie rozmowy o życiu i śmierci przez ścianę z moim mężem (część męska oddzielona wysoką drewnianą ścianą) Ponieważ do onsenu chodziliśmy po 2 razy dziennie przez 4 dni mieliśmy pełne spektrum pogodowe: słońce/śnieg/burza śnieżna/gwiazdy. Miliony gwiazd!

środa, 9 marca 2016

Ser z whisky

Jak już wcześniej pisałam, Hokkaido nawiedziło tornado śnieżne na 2 dni i pozamykali wszystkie wyciągi w Niseko. Trzeba było wymyślić sobie jakąś rozrywkę, więc pojechaliśmy do fabryki sera i fabryki whisky.

Fabryka sera była małą, niepozorną chatką na środku zaspy śniegu. A podobno zaoopatrują Japan Airlines w sery w klasie biznes. Generalnie Azjaci nie znają się na produkcji sera, ale na Hokkaido jest dość wyjątkowy klimat, podobny do francuskiego, więc sery i wina się przyjęły. Na razie nie są jakieś wybitne, ale dajmy im jeszcze parę lat, a wygryzą tę Burgundię.

Potem była fabryka whisky Nikka.
Nikka należy do big4 japońskich whisky, zaraz po Hakushu, Yamazaki i Hibiki. I generalnie nie ma więcej sensownych whisky w Japonii. Środkowe Hokkaido przypomina klimatem Francję, natomiast wybrzeże Hokkaido przypomina Szkocję - wrzosowe wzgórza i surowe, zimne morze. Dodając japońską dbałość o każdy szczegół do perfekcji - sukces powinien być murowany.


Cała produkcja misternie przemyślana. Pan Japończyk osobiście sprawdza ogień pod kadziami i dorzuca węgla jak potrzeba. Ostre, morskie powietrze swobodnie przechodzi do pomieszczeń z beczkami.  
Niestety smak bardzo przecietny, a probowalismy "pierwszego garnituru" - 21letniej single malt i najprzedniejszego blenda. Nikka okazala sie byc wyjatkowo oleista whisky z jakas minimalna nuta drewna. Bardzo niewyrazna. Nawet nie wiadomo, gdzie ja umiescic na matrycy smoky/rich/delicate/light. Nie wiem, moze juz po prostu mamy przepalone jęzory koreanskim kimchi i szkockim Ardbegiem/Laphroigiem/Caol Ila i nie czujemy subtelnosci japonskiej Nikki. Rownie blado poki co wypadla dla nas rowniez Yamazaki i Hakushu. Jedynie Hibiki 17y sie broni, ale droga skubana. Jak zyc?


Rusutsu

Generalnie nastawialiśmy się na jeżdżenie w resorcie Niseko. Niseko w wolnym tłumaczeniu oznacza "puch" i to by się zgadzało. Jest tam podobno jakiś mikro klimat, który gwarantuje doskonałą jakość kopnego śniegu. Niestety o tej własności wiedzą również wszyscy Australijczycy, którzy tłumnie nawiedzają Japonię w sezonie narciarskim. W niedzielę natomiast jest inwazja dzianych Tokijczyków, którzy przyjeżdżają na narty na jeden dzień. Się było w Nagano rok temu, się wie.

No więc na niedzielę mieliśmy plan B. Ten plan był tak szczwany, że jakby doczepić mu ogon, to nie odróżnisz go od lisa! Zamiast jeździć w międzynarodowym Niseko wybraliśmy się do resortu Rusutsu, oddalonego o 20 min od Niseko, o którym wiedzą podobno tylko rdzenni Hokkaidoczycy. I my, sasasasa. 

Było absolutnie fantastycznie. Trasy doskonale przygotowane, mało ludzi, super widoki - z jednej strony na wulkan Yotei, z drugiej na jezioro Toya i morze. 





Plażing na śniegu! No co no, morze w oddali jest!






Z wulkanu Yotei podobno też da się zjeżdżać, ale trzeba wynająć helikopter. Wyobrażam sobie, że w Japonii to jest dosć droga impreza, więc nawet się nie dowiadywałam. Ale podobno heli-skiing na Kamczatce jest dość tani - daje się pilotowi butelkę wódki i po sprawie. Kamczatka w miarę blisko z Seulu - można połączyć z wizytą we Władywostoku, Jedziemy!

Sapporo & Otaru

Sapporo jest dość standardowym japońskim miastem. Niskie bloczki, trochę jak z Lego, i mało zieleni. W przewodniku pisali, że jest tam doskonały nightlife, ale to kłamstwo. Przynajmniej przy temperaturze -15st.

Po śniadaniu w Sapporo szybko czmychneliśmy do Otaru, małego miasteczka portowego, które podobno serwuje najlepsze owoce morze w całej Japonii (czyli w całej galaktyce).


 Ostrygi mutanty. Niestety wielkość nie poszła w parze z jakością - w Bretanii lepsze, nie będę Was oszukiwać.

Zupełnym przypadkiem natomiast trafiliśmy na budkę, gdzie pani serwowała sea urchiny i paluszki krabowe (te prawdziwe!). Doskonałość! Widać, że pani od 20 lat prowadzi tę budkę i ma już profesurę z selekcjonowania najlepszych owoców morza i układania ich na białym ryżyku.
A na deser lody!!! Hokkaido słynie z lodów! Jest tam zimno i jest dużo krów, więc nie mogło być inaczej.
Dostępne smaki to: fermentowana soja (natto), tofu, sea urchin, atrament z ośmiornicy, piwo, wino, sake + standardy takie jak róża czy słony karmel.
 Po obiedzie ruszyliśmy w stronę Niseko - nasz highway zahaczał o wybrzeże. Coś wspaniałego! Śnieg, morze i góry. W Sopocie tego nie było!