niedziela, 25 czerwca 2017

Ayi

Podobno bogaty kraj to taki, w którym nikogo nie stać na sprzątaczkę. No więc w Szanghaju każdy ma sprzątaczkę... A właściwie nie sprzątaczkę, tylko ayi, z chińskiego: ciocię. Ayi w Chinach to pani sprzątająca, gotująca, prasująca, piorąca, chowająca dzieci. Taka matka Polka minus matka i minus Polka;)

My na początku byliśmy trochę oporni – tyle lat żyliśmy bez pani sprzątającej, co nam tu obca kobita będzie po mieszkaniu łazić. Przekonała nas jednak cena i wzięliśmy jedną najpierw na próbę. Nauczeni doświadczeniem, że w Chinach nikt niczego nie robi dokładnie, staliśmy nad tą biedną Zhou i jej tłumaczyliśmy na pół po chińsku, na pół po migowemu, co, jak, czym ma sprzątać. Początkowymi jej wizytami byliśmy bardziej umordowani, niż gdybyśmy sami wszystko sprzątali. Potem jednak trochę odpuściliśmy i zauważyliśmy, że Zhou lepiej zna się na sprzątaniu od nas... To ci niespodzianka... Im więcej wolnej ręki jej dawaliśmy, tym bardziej byliśmy z niej zadowoleni. Kobitka nawet słuchawki do iPhone’a nam zawiązywała w elegancką pętelkę... Szybko więc wręczyliśmy jej dodatkowy zestaw kluczy i podpisaliśmy kontrakt na cotygodniowe sprzątanie.

Jak raz zostawiła nas na 2 tygodnie, bo pojechała do swojego domu rodzinnego na Chiński Nowy Rok, to bardziej za nią tękniliśmy niż za własnymi matkami (Mamuś, to tylko taka przenośnia...;)) I tak podobno ma każdy ekspat w Szanghaju. Wielu z nich wyjeżdżając zabierają swoje ayi ze sobą...

Zbliżał się jednak moment mojego powrotu do pracy, musieliśmy poszukać ayi do codziennej opieki nad dzieckiem przez 3-4h, a Zhou miała już grafik zabity. Uderzyliśmy więc do agencji ayi. Mieliśmy właściwie jedno wymaganie: żeby mówiła dobrze po chińsku:) To nie jest żart. Podobno są dzieci ekspatów w Szanghaju, z blond własmi i niebieskimi oczami, które nadają biegle w dialekcie syczuańskim^^ Trochę tak, jakby w Polsce wziąć opiekunkę z głębokiego Śląska albo z Kaszub...

Agencja ustawiła nam interview z 3 kandydatkami. Xin okazała się być bezkonkurencyjna. Jest niesamowicie ciepłą, serdeczną osobą. Ma dwie dorosłe córki – jedną adoptowaną z domu dziecka. Wcześniej pracowała u niemieckiej rodziny, która wystawiła jej taką rekomendację: „Xin dość szybko nauczyła się naszych wysokich standardów higienicznych i potrafiła im sprostać” No tak... clean, very clean, German clean (no i potem jest już tylko my mother’s clean:))

Wygląda jednak na to, że w samych Chinach podchodzą równie serio do profesji ayi co w Niemczech do czystości. Xin przedstawiła nam jakąś małą chińską książeczkę, potwierdzającą, że ukończyła kurs na bycie ayi (!) ze specjalizacją (!!) opieki podczas yuezi – czyli miesiąca po porodzie. Wtedy taka ayi dosłownie mieszka z młodą matką, serwując jej różne dziwne ziółka, które mają jej pomóc dojść do formy po porodzie, plus opiekuje się noworodkiem, żeby matka mogła się wyspać. Good to know jak będę rodzić drugi raz^^

W ogóle podczas tego interview było zabawnie, bo zapytałam kiedy planuje wakacje, a ta mówi, że na Chiński Nowy Rok. No dobrze, to jest święto narodowe, ale kiedy planuje takie wakacje, nooo, w wakacje! Nie mogliśmy się dogadać i to nie ze względu na mój łamany chiński – wygląda na to, że w Chinach nie istnieją inne wakacje niż Chiński Nowy Rok wśród pracowników tego typu usług (w biurach a i owszem mają te swoje szalone 10 dni urlopu, który btw jest w złym tonie wykorzystywać)

Początkowo Xin miała się zajmować tylko naszą latoroślą, a sprzątać miała nadal raz w tygodniu Zhou, ale nasza latorośl ma na tyle długie drzemki, a Xin jest na tyle wytresowana przez Niemców, że w 3 godziny zdąża ogarnąć nam cały dom i nauczyć naszego niemowlaka chińskiego.

Ostatnio na ten przykład piszę do męża z biura: „Jak tam dzidziuś?”, a mąż odpowiada „Dzidziś śpi, a ayi Ci właśnie myje buty od środka...”

Anioł, nie ayi.

Maj w Szanghaju

Połowa maja, dopiero co wrocilismy z zimnej Polski, rozkoszujemy sie piekna wiosna w Szanghaju, która nota bene w Fuxing Parku wygląda tak:


Gratis dołączam zdjęcie pana ogrodnika, robiącego sobie pedicure do fontanny:

Ale nie o tym...

Wjezdzamy winda w naszej starej kamienicy i spotykamy naszego ulubionego sasiada spod 9. Komplementuje jego roze, ktore sadzi na dachu, a ten cos narzeka, ze to lato takie gorace I roze zaraz mu padna. Jakie lato?!

No wiec Szanghajczycy troche inaczej postrzegaja pory roku.
Wiosna jest wtedy kiedy jest Chinski Nowy Rok, i co tam, ze wypada najczesciej w lutym.
Drzewa sa jeszcze lyse, kwiatow nie ma, ale slonko przygrzewa mocniej i w sklepach pojawiaja sie truskawki. I to takie lokalne, dopiero co zebrane, a nie transportowane z Chile.

Z kolei wtedy, kiedy w Polsce pojawiaja sie swieze truskawki, w Szanghaju juz wbijaja owoce letnie tj. arbuzy i duriany. Moj maz jeszcze stawia opor, ale ja juz kocham duriany, tak jak Francuzi kochaja swoje smierdzace sery! Pysznosci. Dojrzaly durian ma taka tlusta, kremowa teksture, w pierwszym uderzeniu faktycznie daje lekkim fermentem, ale potem to juz tylko czysta rozkosz, konczaca sie smiercia z zaslodzenia.



Cyklinowanie parkietu w Sz.

Pakowanie na 4 tygodniowy wyjazd a pakowanie na 4-tygodniowy wyjazd z niemowlakiem przy jednoczesnym opróżnianiu mieszkania, zeby w trakcie naszej nieobecnosci wycyklinowano podlogi to troche jak krzeslo i krzeslo elektryczne. Ma-sa-kra. Wszystkie meble i precjoza upchnelismy do malego pokoiku, ktory zamknelismy na klucz. Dodatkowo moj maz uzbroil ten pokoik w gadzety Xiaomi tj. czujke otwarcia drzwi i syrene, zintegrowane z jego smartfonem. Jesli ktokolwiek by te drzwi otworzyl podczas naszej nieobecnosci, to moj maz dostalby pinga na swoj telefon a w mieszkaniu rozległby się alarm, ew. nagrane szczekanie psa.
 
Moj maz nie bylby jednak soba, gdyby zakonczyl uzbrajanie naszego mieszkania na tym malym pokoiku. No wiec wszystkie wlaczniki swiatel zamienil na wlaczniki Xiaomi, wiec moze zaprogramowac swiecenie sie swiatel przez konkretny czas w ciagu doby lub zapalac i zgaszac je z komorki, rowniez bedac np. w tym czasie w Polsce przy stole wielkanocnym (zabawa w zgaszenie swiatel pracownikom cyklinujacym nam w tym czasie podloge byla naprawde przednia^^)
 
Nie wspomne juz o takich drobiazgach jak czujnik temparatury i wilgotnosci powietrza czy czujnik nawilzenia gleby w naszych kwiatkach. Jak wchodzę na wagę, to też mój mąż dostaje pinga na komórkę i rysuje mu się wykres zmian mojej masy ciała w ciągu ostatnich tygodni (choć aplikacja trochę zgłupiała jak weszłam na wagę tydzień po porodzie...) W każdym razie nasza stara kamienica stala sie niniejszym ultra nowoczesnym, inteligentnym domem za grosze. 
 
Wracajac do cyklinowania. Kto kiedyś remontował parkiet, ten wie, ze proces jest kilkuetapowy. Trochę nie wierzyliśmy, że sztuka się uda podczas naszej nieobecności, ale Chińczycy nas totalnie zaskoczyli. Pan od podłogi wymienił się WeChatem z naszą panią sprzątającą i sami się dogadali kto kiedy pyli, a kto kiedy odkurza. Także jak przyjechaliśmy mieliśmy już odpylone, wysprzątane, przewietrzone mieszkanie. 

Ekstra. Jesteśmy gotowi na raczkowanie naszego szkraba bez codziennego wyjmowania drzazg wielkości wykałaczek!


Bardzo się ucieszyliśmy, że mieszkanie jest w tak rewelacyjnym stanie. Trochę się nasłuchaliśmy opowieści jak to ktoś pojechał na 2 tygodnie na urlop, ale wrócił wcześniej i zastał mieszkanie pełne koczujących Chińczyków (pani sprzątająca postanowiła sprosić rodzinę...) Przejrzeliśmy jednak logi wejścia i wyjścia z mieszkania (again Xiaomi!) i oprócz tego, że pan od podłogi zrobił sobie u nas jakiś storage, bo pojawiał się i znikał każdego poranka i wieczoru, nawet jak nie było potrzeby cyklinować/lakierować, to nic nie wzbudziło naszego niepokoju... 

A jednak! Podczas naszej nieobecnosci pojawili się nowi lokatorzy w naszym mieszkaniu - karaluszki! Najpierw mój mąż się ze mnie śmiał, że dostaje histerii na widok 1-2 karaluchów, ale jak sam utłukł 3 kolejne jeszcze tego samego wieczoru to sam pobladł. Zamówiliśmy szybko kwas borowy na Taobao i rozłożyliśmy w paru miejscach, co pomogło powiedzmy na 1-2 dni, po czym pojawiły się znowu. Zachciało się mieszkać w starej kamienicy... Jakby tego było mało, w nocy słyszeliśmy jakieś myszy z szafy, ale po dokładnej inspekcji okazało się, że one żyją w ścianie za naszą szafą - czym nas jeszcze ta kamienica zaskoczy?

W Polsce publiczne przyznanie się, że ma się karaluchy w domu, to trochę jak wyznanie, że ma się hemoroidy. Ale nie w Szanghaju! Tu reakcja większości znajomych jest taka "O! Ty też masz karaluchy??" Przez jakiś czas walczyliśmy z nimi sami, bo wstydziliśmy się powiedzieć o tym właścicielce mieszkania, bojąc się, ze nas wyprosi za brak utrzymywania higieny w mieszkaniu, a ona "No tak, zdarza się, mam ten sam problem u siebie w domu w Pekinie. Polecam taki a taki środek. Tępi karaluchy na dobre 3 miesiące". I wytępił. Myszki też coś ostatnio nie słychać. Zaczynamy tęsknić...

Wielkanoc w PL

Pojechaliśmy na Wielkanoc do Polski pokazać dziadkom wnuczkę. Zaraz po wylądowaniu uderzyły nas dwie rzeczy:
1) obcy ludzie nie zachwycają się naszym dzieckiem
2) obcy ludzie udzielają nam rad dot. naszego dziecka

Jednak w Azji przyjemniej się spaceruje z niemowlakiem (jak już się człowiek oswoi, że każdy zapuszcza żurawia do wózka albo robi nam zdjęcia i to nawet nie z przyczajki)

Nie wspomnę już o pogodzie. Praktycznie przez cały nasz czterotygodniowy pobyt była ZŁA pogoda. A mówimy o końcówce kwietnia i majówce. O proszsz, taka fotka z 18 kwietnia z Warszawy:

A taka fotka z 30 kwietnia z Sopotu:
Niech nie zmyli Was krotki rękaw mojego męża. Akurat schowaliśmy się za wydmami, gdzie nie było wiatru. Po wyjściu zza wydm, moja zimowa kurtka na snowboard ledwo dawała radę.

Niech lepiej wymyślą jakieś święto w lato, bo na kolejną Wielkanoc nie wracamy (to, że nie wracamy na Boże Narodzenie już ustaliliśmy;))

Pożegnanie zimy na Kyushu

Żeby dać się rozprostować zmarszczkom na opuszkach palców, zrobiliśmy sobie małą przerwę od onsenów i poszliśmy na mały hiking po górach wokół Kurokawa Onsen. Z wielką przykrością zobaczyliśmy, że przez wielkie połacie traw przeszedł niedawno pożar. Ponieważ był to wczesny kwiecień, wiosna jeszcze nie ruszyła, więc cały krajobraz był bardzo szaro-bury.



Kolejnym punktem naszej rentierskiej wycieczki po onsenach na Kyushu było, oddalone o jakąś godzinę drogi samochodem, Yufuin (takie japońskie Zakopane), gdzie też zrobiliśmy sobie hiking - proszsz, widok na Yufuin z góry:



I wszędzie po drodze widzieliśmy popiół. Niezły musiał być ten pożar... Próbujemy google'ać o co cho, a tu informacji o żadnym katakliźmie na Kyushu nie ma. Dziwna sprawa. Potem jakoś dotarliśmy do informacji, że w tym regionie na Kyushu jest co roku festiwal ognia, którym żegna się zimę i wita wiosnę. Wtedy wygląda to tak:


Niby Ci Japończycy tacy rozsądni, co?

Wyjeżdżając z szaroburego Szanghaju pod koniec marca liczyliśmy, że na Kyushu zobaczymy już wiosnę w pełni, z wiśnią kwitnącą wszędzie na różowo. Troche się jednak przeliczyliśmy. Taki już urok tego kwitnienia - trwa tylko 2 tygodnie i ciężko przewidzieć kiedy dokładnie się zacznie.

W drodze powrotnej widzieliśmy w Fukuoce tylko parę różowych drzewek, pod którymi od razu rozstawił się tłum piknikujących Japończyków (w japońskim jest w ogóle specjalne słowo na "piknik pod kwitnącą wiśnią": hanami!)



Trochę rozczarowani wróciliśmy do Szanghaju, gdzie w trakcie naszej tygodniowej nieobecności tak dogrzało słonko, że miasto było już całe w kwiatach!


Odmiana chińska kwitnie bardziej na biało niż na różowo, ale i tak cudnie!
Na różowo w Szanghaju kwitną magnolie i zdaje się to jest ich "wiśnia", bo jest ich zdecydowanie więcej! O!


sobota, 24 czerwca 2017

Kurokawa Onsen

Kurokawa Onsen to mała mieścinka uzdrowiskowa położona wzdłuż strumyka w górach. Bardzo cicho-ciemna, owiana permanentna mgłą, a raczej parą z gorących źródeł. Tu każdy dom to ryokan z onsenem – wiele z nich wygrywa rankingi na najlepsze rotemburo (onsen pod gołym niebem) w Japonii.



Okazało się, że nie tylko my o tym wiemy, ale również grupy Koreańczyków przyjeżdżające tu autokarami. Wszędzie napisy po koreańsku a w naszym ryokanie zatrudnili nawet recepcjonistę Koreańczyka i kelnerkę Chinkę i niestety ich przydzielono do obsługi nas.
Specjalnie dopłaciliśmy za opcje in-room dining, zeby nie uszczesliwiac innych kuracjuszy wieczornym placzem naszego dziecka, ale pan Koreanczyk raczyl byl stwierdzic, ze ta opcja nie jest dostepna, bo jest za duzo gosci wzgledem obslugi (?!) Kolację jedliśmy więc z mężem na zmiany – jedno z nas lulało dziecko na korytarzu, a drugie próbowało się raczyć kaiseki w dużej sali jadalnej. Jedzenie było faktycznie doskonałe i wspaniale zaprezentowane, ale... kelnerka Chinka co chwilę myliła się w kolejności dań (co przy kaiseki jest błędem kwalifikującym do harakiri), plus nie sprzątała pustych talerzy ze stołu (no tak, w Chinach wszystkie danie podaje się na raz!)

Absurd sytuacji polegał na tym, że jak chcieliśmy złożyć skargę na Koreańczyka i Chinkę, to menadżer ryokanu oddelegował recepcjonistę Koreańczyka do odebrania tej skargi, bo tylko on mówił po angielsku. No cóż, nie był to najlepszy ryokan w naszej historii, ale nie dla niego tam przyjechaliśmy...

W Kurokawa Onsen uprawia się onsening – tzn. kupuje się karnet uprawniający do wejścia do 3 z chyba 30 onsenów w wiosce i się chodzi z onsenu do onsenu w yukacie i klapeczkach. My wybraliśmy takie 3:
1)       Kurokawa-soo
2)       Ikoi
3)       Yamamizuki

Kurokawa-soo było z dala od „centrum”, bardzo ciche miejsce, byliśmy tam właściwie sami. Ja weszłam do części damskiej z naszą małą kuracjuszką w koszyku na bieliznę^^ Kompatkowa dzidzia. Dzidziuś sobie grzecznie leżał podczas gdy mama wygrzewała kości w gorącej wodzie. Taki macierzyński to ja rozumiem!


Część męska była obok, więc gadaliśmy z mężem przez płot:) Od gorącej wody byłam już cała czerwona, ale szybko zzieleniałam z zazdrości, jak mąż mi powiedział, że po ich stronie kwitnie piękna wiśnia na różowo. Przypadek? Wait for it.

Ikoi miało część koedukacyjną, ale pani recepcjonistka mnie bardzo zniechęcała do wejścia, marszcząc nos i mówiąc przyciszonym szeptem „Many old men...” Poszłam więc za jej namową do części tylko damskiej, ale to była jakaś farsa – mała sadzawka bez widoku + wycieczka starych Koreanek, więc wzięłam koszyk z naszym Rysiem pod pachę, owinęłam się ręcznikiem, zamknęłam oczy i po omacku wparowałam do części męskiej/koedukacyjnej, żeby tylko nie zobaczyć czegoś, czego nie będę mogła odzobaczyć.

Okazało się, że mój mąż był tam wtedy sam, żadnych gołych starych Japończyków (grunt to wchodzić w porze lunchu) Położyliśmy koszyk z Rysiem na brzegu i wygrzewaliśmy się w tym malowniczym rotemburo, które w tych oparach wyglądało jak z bajki.



Yamamizuki, tak jak Kurokawa-soo, było równiez oddalone od centrum akcji, trzeba było aż podjechać samochodem w górę rzeki, ale warto było. Panie na prawo, panowie na lewo, przy czym nie było drzwi. Do części damskiej szło się krętą dróżką, na końcu której była bramka z powiewającymi flagami, za ktorymi już był pełen negliż. 

Jak weszłam, to jeszcze było parę kobitek, ale ponieważ zbliżała się pora lunchu, to onsen szybko opustoszał i można było zrobić sesję foto. A wyglądało to tak:


Wrząca sadzawka w środku gęstego lasu z widokiem na strumyk górski. Wokół żadnych zabudowań, płotów, zasłon. Jakby ktoś zgubił szlak górski, to miałby niezłe widoki^^ 

Było doskonale. Rysio znowu uciął sobie kimę w koszu na bieliznę i mama mogła powygrzewać stare kości. Wtedy dotarło do mnie, że jak się w zimę chce opalić, to nie trzeba latać na Filipiny - wystarczy podskoczyć na Kyushu. No tan lines!^^ 

Wracam z onsenu i opwiadam mężowi z wypiekami na twarzy jaki piękny onsen miałam, z jakim widokiem; pokazuję zdjęcia itd. A ten na to, że miał nie jedną sadzawkę a parę, z widokiem nie na jeden strumyk, ale na 3 łączące się w jeden duży wodospad. Kolejny przypadek? No cóż, wygląda na to, że męskie onseny w Japonii są zawsze piękniejsze! To coś mówi o kulturze japońskiej...  

piątek, 2 czerwca 2017

Ramen

Fukuoka jest bardzo nijakim miastem, ale ma jedną rzecz, dla której warto przyjechać: ramen!

Ramen to makaron w rosole na kościach wieprzowych, "zabielany" sosem sojowym albo miso, z obowiązkowym dodatkiem długo pieczonego boczku i opcjonalnym dodatkiem połówki gotowanego jajka. Jest wiele regionalnych odmian ramena w Japonii, ale Fukuoka podobno jest jego niekwestionowaną stolicą, a my trafiliśmy do knajpki Ichiran, która ramen ma za swoją religię.

Rosół gotują bardzo powoli, żeby wydobyć jak najwięcej kolagenu z kości wieprzowych, doprawienie jest ściśle strzeżonym sekretem. Klient na początku wypełnia w formularzu jaką ostrość sobie życzy w skali od 1 do 4 i ew. jakie dodatki sobie życzy (szczypiorek etc.) Potem kelner sadza klienta przy "okienku" jak banku, podaje się wypełniony formularz przez szparę przy blacie. Zasłonka "okienka" uchyla się tylko, aby wydać zamówiony ramen, po czym zamyka się. Od sąsiadów po bokach można się oddzielić małą ścianką. Bo w Japonii "table for one, please" nie oznacza, że jesteś patetycznym socjopatą bez przyjaciół...



Ramen w każdym razie był naprawdę wyjątkowy. Tak przejmujący, pełny smak - uczucie trochę jak przy jedzeniu indyjskich aromatycznych sosów, tyle, że z japońską precyzją doboru proporcji przypraw. Makaronik w punkt - ani za miękki, ani za twardy. Niech Japończycy się nie biorą za schabowe, bo nas zdeklasują w przedbiegach.