niedziela, 31 maja 2015

Please!

Taką oto miłą wiadomość dostaliśmy od sąsiada z dołu:


Chłopaki z Oxfordu odnieśli by pewnie wrażenie, że sąsiad jest w furii i użyte na końcu słowo "please" z wykrzyknikiem jest tak naprawdę skrótem  "Guys, seriously, wtf, please! People try to sleep here..."

Otóż nie. Słowo "please" na końcu to odpowiednik koreańskiego "chuseyo", które w dosłownym tłumaczeniu oznacza "poproszę / proszę mi to dać" a w rzeczywistości stosowane jest często tak po prostu do zmiękczenia przekazu i okazania szacunku.

Tak, znajomość lokalnego języka zdecydowanie ułatwia zrozumienie osoby w języku angielskim, jakkolwiek nielogicznie to teraz brzmi.
Więcej obserwacji nt. Koreańczyków i ich wersji angielskiego (Konglish?:)

1) Dziwiło mnie, że nadzwyczaj często zaczynają zdanie od "As you know,....". Potem się dowiedziałam, że mają specjalną formę na wyjaśnianie przyczyn o których rozmówca wie, np. jak dobrze wiesz rano padal deszcz, wiec byly korki i sie spoznilem do pracy. Jest to kolejny przyklad, że Koreańczyk boi się urazić rozmówcę tłumacząc rzeczy oczywiste, więc się zabezpiecza tym "as you know...."

2) Przy wyrażaniu opinii fraza "I think" występuje na końcu zdania, podczas gdy cała reszta świata od tego zaczyna wyrażanie opinii. W koreańskiej gramatyce jest kilka opcji wyrażania przypuszczeń (różne na  różne poziomy pewności własnej opinii) i wszystkie doczepia się na koniec do czasownika, a czasownik na końcu zdania. Być może dlatego Koreańczycy tacy grzeczni i nie przerywają nikomu w środku zdania, bo cały sens na końcu.

3) Wszyscy Azjaci, nie tylko Koreańczycy, mylą "he" z "she" i na odwrót, co dla wszystkich innych nacji jest dość dużym przewinieniem. W języku chińskim dźwięk na ona/on jest taki sam (znak trochę inny), więc problem określenia płci w trakcie mówienia po angielsku jest dla nich dość nowy i czasem im się myli...
Koreańczycy (i Japończycy) zaczynają pierwsze zdanie od "Jeśli chodzi o ..." wtedy wymieniają imię i już w kolejnych zdaniach wydaje im się, że wiadomo o kogo chodzi, więc mówią tylko orzeczenie bez podmiotu. W prostych sytuacjach jeszcze jak Cię mogę, ale w opisie relacji damsko-męskich czasem przydaje się poprawnie określić co zrobił "on" a co "ona" (yyy, jak to, ON pomalował sobie paznokcie?!...)

Podejrzewam, że do tego miejsca mojego nudnego wywodu językowego doszli już tylko fetyszyści językowi (pozdrawiam Marzenę i Henryka:)), więc będę kończyć...

A wracając do sąsiada, po domu nie chodzimy w chodakach, tylko boso, więc generalnie jedyne co można zrobić jest wysłać mojego męża na lekcje baletu. No, czyli nic nie da się zrobić i mamy naszego kochanego sąsiada w dupie. O!

P.S. Jeszcze jedno! Ostatnio naukowcy udowodnili, że osoby bilingualne w angielskim i niemieckim opisując jeden prosty filmik w dwóch językach skupiały się na dwóch różnych rzeczach: po angielsku bardziej na opisie samej akcji a po niemiecku bardziej na celu akcji. Fascynujące prawda? Teraz trochę innym okiem (innych uchem?) patrzę na mojego niemieckiego szefa i dwa razy zastanowię się zanim zacznę się modlić się nad wyglądem merytorycznie dobrej już prezentacji.

Polak potrafi

Piątek wieczór, dochodzi północ - mąż nie wraca z "piwa" z kolegami.
Jako małżeństwo z wieloletnim stażem mamy już opracowaną strategię na takie sytuacje: nie rwę włosów z głowy, nie wydzwaniam, tylko ścielę mu łóżko w pokoju gościnnym, żeby mnie nie budził w środku nocy i idę spać.

Sobota rano, wychodzę z sypialni, a mąż śpi na kanapie w salonie. Korzystając z okazji, że akurat otworzył jedno oko pytam:
-A czemu Ty tu śpisz? Przecież pościeliłam Ci w gościnnym...
- Bo Justin tam śpi...

Chłopaki poszli dnia poprzedniego do rosyjskiej dzielnicy i tak się dobrze bawili, że jeden (Amerykanin) nie był w stanie iść, więc mój mąż wspaniałomyślnie postanowił go przenocować. Chłopak spał u nas do 12. Trzeci kompan do flaszki (Koreańczyk) dotarł do domu o własnych siłach, ale spał do 16.  Mój mąż był w miarę świeży już o godz. 9.

I weź tu zaprzeczaj stereotypom...

wtorek, 26 maja 2015

Mongolska logika

W Mongolii jest ruch prawostronny. Ale połowa samochodów ma kierownicę po prawej stronie. W czym problem?

Gniazdka są na bolce okrągłe albo płaskie, do wyboru.

W Mongolii są dwie strefy czasowe. Obie bez sensu biorąc pod uwagę, ze zachód słońca w maju jest po 22.


Są też dwie duże sieci komórkowe, które rejestrują dwie inne godziny. A będąc w Ułan Bator sieci te logują się na telefonie losowo na zmianę. Kto by się tam czasem przejmował...

Monopol na warzywa w Mongolii ma polski producent Urbanek. Uwielbiają wszelkie polskie pikle w słoikach. Podają je również w tradycyjnych, mongolskich daniach w  barach na środku stepu.

W stolicy z kolei ciężko znaleźć mongolską knajpę. Mongołowie wychodzą z założenia, że gdyby chcieli jeść coś mongolskiego, to by zostali w domu. Proste nie?

Ulan Bator

Co ja tu mogę napisać. Pabianice 30 lat miały więcej uroku niż stolica tego kraju o wielkości trzech Francji. Jedynym fajnym akcentem jest plac Chingis Khana (wszystko w Mongolii jest Chingis Khana), gdzie dzieci uczą się jeździć na rolkach.

Próbowaliśmy znaleźć przyzwoita restauracje polecana w przewodniku, ale poddaliśmy się jak czwarta z rzędu już od dawna nie istniała a do losowej strach było wchodzić.




W końcu wieczór niedzielny spędziliśmy w najbardziej ekskluzywnym barze miasta na dachu 5* hotelu patrząc na zachód słońca w oparach kolorowych drinków za  śmieszne pieniądze. Jak miasto brzydkie, to dobrze, że chociaż alkohol tani...




Zyc jak nomad

Przemierzanie Mongolii ma w sobie cos romantycznego. Wielkie przestrzenie, cisza, piękne krajobrazy i tylko Ty i Twój koń (mechaniczny...;)

Mieliśmy duży apetyt żeby zakosztować w pełni co to znaczy żyć jak nomad i główna atrakcja miało być nocowanie u rodziny nomadzkiej w ich nomadzkim gerze.

Spodziewaliśmy się, ze nasza wizyta będzie dużym wydarzeniem również dla tych ludzi. Przywieźliśmy prezenty itd.

Tymczasem to starsze nomadzkie małżeństwo jakoś niespecjalnie się nami przejęło. Przygotowali owszem dla nas osobny ger, napalili nam wieczorem w kozie, ale np. nie jedliśmy razem kolacji. Przynieśli nam wieczorem po misce zupy z ziemniakami, marchewką, kupnym makaronem i małymi kawałkami suszonej baraniny a rano dostaliśmy suchy chleb ze sklepu i ciepła wodę.
Nice...

Szczęście, że po drodze zatrzymaliśmy się w lokalnej restauracji z kuchnią iście mongolska (pyszna baraninka na wszelkie sposoby i ohydna herbata z mlekiem i sola), bo inaczej
Mongolia trafiłaby na miejsce niższe niż Korea w kategorii "kuchnia" (jeszcze niższe?:))

No ale nie narzekamy. Założenie było takie, żeby poznać jak żyją współcześni nomadzi - no i tak właśnie żyją: kupują jedzenie w sklepach, nie konsumują na co dzień tych ślicznych kózek i baranków, które im się pasa przed gerem. Przy gerze natomiast stoi talerz do telewizji satelitarnej i bateria słoneczna, która ląduje ich telefony komórkowe. Muszą jakoś komunikować się z czwórka dziećmi, które balują za ich pieniądze w Ułan Bator. Co poł roku zmieniają położenie i w tym celu zamawiają wielką ruską ciężarówkę, a nie zaprzęgają stada koni, jak nam się wydawało...

Najlepsze jest to, ze ci jedzący suchy chleb z rana starsi nomadzi są mega przy kasie. Futerko z tych wszystkich kózek i baranków sprzedają na kaszmirowe sweterki a mięsko do najlepszych restauracji. A nie przemęczają się szczególnie: wstają dobre 2-3h po świcie, wyprowadzają kozy, owce, krowy i konie z zagród; przegonią je parę razy w ciągu dnia po polach i przy zachodzie słońca zaprowadzają je z powrotem do zagrody. Trochę więcej porobią przed zima, żeby nazbierać trawy dla zwierząt i tak czas płynie a kasa "się koci".

Da się żyć...

Drive Mongolia

Korea ma jakieś zalety, nie można powiedzieć. Np. w 3h można dotrzeć z Seulu do Ulan Bator. Tak, to zaleta! W ten weekend przekonaliśmy się, że Mongolia jest super i uwagi mojego męża a la  "kroisz te marchewkę jak Mongoł" są zupełnie nietrafione!

Nauczeni doświadczeniem po Wietnamie zrobiliśmy research wcześniej nt. dobrych firm wynajmujących motocykle i trafili nam się prawdziwi profesjonaliści. Chłopaki sprowadzają motocykle cross-owe ze Stanów, względnie nowe, w dobrym stanie i regularnie serwisują na oryginalnych częściach. Poważnie podchodzą do tematu! Nie spodziewaliśmy się tego po Mongołach, ale jak wysyłają ludzi na swoich maszynach na kilka dni na pustynię Gobi, to lepiej ich nie mieć na sumieniu potem.

Razem z dwoma terenowymi motocyklami (tak! ja też chcę trochę poprowadzić!) wzięliśmy przewodnika-motocyklistę w pakiecie. Przed startem zapytałam go jak dobrze zna trasę i powiedział, że dobrze. No to dobrze! Jedźmy!

Potem się jednak okazało, że niedobrze:) trochę pobłądziliśmy, ale widoki po drodze super, więc nie narzekaliśmy.

Drugiego dnia się okazało, że nie jest przewodnikiem, tylko mechanikiem :) profesjonalnym moto-przewodnikiem jest jego brat, ale akurat miał inne plany. Jak jeszcze nas przekonywał, że noc na pustyni nie jest zimna, to już zwątpiłam w jego wiedze o Mongolii... Ale po mongolsku gadał, jakby się coś zepsuło to by naprawił więc nie narzekam już :)

Plan był taki: wyjechać w sobotę rano z tego urokliwego jak Pabianice 30 lat temu miasta Ułan Bator, przejechać przez park krajobrazowy Terelj zwiedzając po drodze górskie monasterium i nocować w gerach (namiotach nomadów). W bonusie było przejechanie 2 szerokich rzek i paru strumyków (ahoj przygodo!)

Drugiego dnia powrót przez park Terelj i zwiedzanie gigantycznej statuy Chingis Khana w szczerym polu (tak, Mongolia to jedno wielkie szczere pole;)

Niech fotki przemówią!






(Turtle rock po prawej)










Małe, słodkie koziątko :*


A tu już duża, głupia koza:)





(Te małe kropki na grzywie konia to głowy ludzi stojących na tarasie widokowym)

W drodze powrotnej w bonusie mieliśmy mały deszcz z dużym wiatrem co na stepach mongolskich oznacza mgłę błotną ;) Do tego najpierw mężowi zabrakło benzyny, potem mi, potem jeszcze raz mężowi, bo nasz artysta-przewodnik pożałował ze swojego baku i takie tam. Moto-roadtrip życia generalnie. W Wietnamie tez moto-roadtrip życia. Za mało żyć!

czwartek, 21 maja 2015

Moto road trip nr 2

Drugi moto-roadtrip byl juz pewnym sukcesem. Wzielismy ze soba przewodnika - chlopak musial podstawic nam dobra maszyne, bo inaczej sam by sie jebal z tymi wszystkimi naprawami po drodze.

Przewodnik generalnie bardzo spoko - chlopak z biednej wioski w delcie Mekongu wyrwal sie do Nha Trang (Sopotu Wietnamu przyp. red.) i teraz kazdy dzien spedza w siodle objezdzajac gory pokryte dzungla z ktorych widac morze. Nie najgorzej... Zaprowadzal nas po drodze do baaaardzo lokalnych barow - sanepid by tam mogl sie wykazac, ale jedzenie przepyszne!

Zrobilismy trase Nha Trang - Dalat - Mui Ne w 2 dni. 300 km po serpentynach. Nice.
Wysoko w gorach dzungla a na samym dole stepy. Pomiedzy mijalismy pola kawy, trzciny cukrowej, owocow dragonfruit i owocow nerkowca. A takze niekonczace sie szklarnie z kwiatami i truskawkami.










Opisalabym wiecej o samej trasie, bo byla naprawde cudowna, ale jutro lecimy na kolejny roadtrip, tym razem do Mongolii i trzeba sie wyspac.Niech fotki przemowia! (choc tylko te mierne z telefonu sie uchowaly, bo karta w aparacie byla laskawa zawilgnosc na dobre w dzungli)

Kawa wietnamska

Pysznosci!
Tacy z nas kawosze, ze nie bylismy swiadomi, ze Wietnam jest drugim eksportem kawy po Brazylii. A kawka pyszna!
Pala ja razem z ziarnami kakaowca, kukurydza lub orzechami, dzieki czemu ma bardzo ciekawy zapach i deserowy smak.

Ale sama kawa to tylko poczatek.
Zalewa sie ja wrzatkie w malym blaszanym bebenku z dziurkami. Zaparzona kawka cieknie do skondensowanego mleka. Potem mieszamy wszystko z lodem - lasuchy moga dodac swiezo wycisniety syrop z trzciny cukrowej. Voila!



Kawka po wietnamsku najlepiej smakuje na plazy. Ewentualnie w srodku miasta, przy ruchliwej ulicy, na plastikowym taboreciku. Jak kto woli...

Plaże wietnamskie

Miedzy moto-roadtripem po polnocy a moto-roadtripem po poludniu Wietnamu zrobilismy sobie male wakacje. Spedzilismy 2 dni w resorcie przez duze "obsluga donosi mi drinka do lezaka na prywatnej plazy w prywatnej zatoce". Generalnie nie jest to turystyka w naszym stylu, ale w Wietnamie takie przyjemnosci kosztuja dosc malo...



W miedzyczasie zrobilismy sobie jeszcze pol dnia w outdoor spa - obrzucili nas blotem, oblali herbata, wrzucili do basenu wody mineralnej. Jak zyc panie premierze?

No wlasnie... ostatniego poranka postanowilismy wyjsc z naszej luksusowej banki i zrobic sobie jogging na plazy publicznej nieopodal (plaza podobno uwielbiana przez surferow w sezonie) Tak brudnej plazy w zyciu nie widzialam. Nie wiem kto tam jest w stanie surfowac, chyba tylko jacys aktywisci wyznajacy recycling za swoja religie.

Potem przeczytalismy, ze plaza jeszcze do niedawna nalezala do armii. Teraz sprzedano grunty 26 wielkim resortom i niebawem bedzie to pewnie mekka wielorybow z brzuchami piwnymi. Na razie poki co sa tylko schody. Biale, kamienne, czyste schody do pustej, brudnej plazy. Kontrasty nie tylko w Korei!



Miasta wietnamskie

Widzieliśmy 3 duże miasta w Wietnamie: Hanoi, Nha Trang i Ho Chi Minh.

Hanoi zupełnie nie wygląda. A już na pewno nie na stolice jakiegokolwiek państwa.  Najwyższy budynek ma tam 5 pięter w porywach, Na każdym rogu jakaś starsza Wietnamka w trójkątnym kapeluszu sprzedaje róże, mango lub krewetki. Panowie Wietnamczycy siedzą na małych plastikowych taborecikach i sączą piwko lub kawkę. Czas płynie jakby wolniej.

Nha Trang to taki Sopot Wietnamu. Jest plaża, jest impreza. Co ciekawe... wszędzie Ruscy. Podobno Rosjanie nie muszą mieć wiz do Wietnamu w podziękowaniu za dostarczanie czołgów w czasach wojny i teraz masowo przyjeżdżają opalać tu te blade ciała mimo, że jest maj, a rubel taki słaby.

Ho Chi Minh, czyli dawny Sajgon to taki Nowy Jork Wietnamu. Miasto nie umiera nigdy, Wszędzie tętni życie a kasa się koci. Dużo nowoczesnych biurowców i eleganckich butików. Europejski szyk z azjatyckim touch'em. Aż ciężko uwierzyć, że znajdujemy się na szerokości geograficznej Nigerii.

3 różne miasta, 3 różne strefy geograficzne, ale jedna cecha wspólna. Ruch uliczny,
Generalnie ruch jest skuterowy, prawostronny. Chyba, że bardziej pasuje Ci jechać po lewej, to jedziesz po lewej. Jak Ci nie działa kierunkowskaz to machasz ręką. Albo nie machasz i po prostu skręcasz, niech inni się martwią. Ile pasażerów można zabrać? Tyle ile się zmieści, czyli 4 na małym skuterze, a na dużym 5 + niemowlę. Poza niemowlęciem wszyscy noszą kaski. Kask w kształcie lekko usztywnionej czapki z daszkiem hitem tego sezonu. Plastikowe klapki domykają całości stylizacji i można jakoś "wyjechać" do ludzi!

To jest jakiś cud, że przeżyliśmy przejazdy przez miasta wietnamskie. Kluczem do sukcesu była próba zachowania się jak w szkółce ławicy ryb. Nawet jak potrzebujesz przeciąć 5 pasów i skręcić w lewo na zakazie, to wystarczy, że będziesz wykonywać ten manewr powoli, ale pewnie i wszyscy elegancko Cię wyminą i nikt nie będzie miał pretensji. Proste, nie? To teraz film:
  

niedziela, 17 maja 2015

Mniejszości narodowe

W przewodniku widziałam fotki pań z wietnamskich mniejszości narodowych, ubranych w tradycyjne stroje i wyobrażałam sobie, że trzeba iść 3 dni przez dżunglę, żeby się do nich dostać. A tu niespodziewany obrót akcji. W Sapie kobitki same śmiało podchodzą i albo próbują sprzedać jakieś wyszywane saszetki albo w ogóle zapraszają do nocowania w ich domu. Absurd sytuacji polega na tym, że po 5 minutach człowiek próbuje unikać tych namolnych kobitek, a przecież przejechał ten szmat odległości, żeby je właśnie zobaczyć z bliska...

Niektóre były faktycznie bardzo namolne, zwłaszcza w samej miejscowości Sapa, ale jak już się wyjechało w teren, to było lepiej. Saszetki i chusty do sprzedaży wyciągały dopiero po 3 minutach gadki "What's your name? How old are you? Where are you from? How many sisters and brothers do you have?" i przynajmniej sprawialy wrazenie naprawde zainteresowanych.




Co ciekawe, wszystkie kobitki w górach rzeczywiście były poubierane w te tradycyjne stroje, nawet jak niczego nie sprzedawały, tylko pracowały w polach ryżowych. Naprawdę niesamowite. Co jeszcze ciekawsze... chłopów w ogóle nie było widać, a jeśli już jakiś się pokazał to w stroju a la koszulka z napisem FC Barcelona + plastikowe klapki. Z naszych późniejszych wywiadów środowiskowych wyszło, że panowie albo chlają mocne wino ryżowe (60%, nie takie tam popłuczyny jak koreańskie soju 20%), albo leżą na hamaku. Ciekawy podział ról. Podobnie na Filipinach. Kobitka rodzi i wychowuje dzieci, pracuje, gotuje, zarabia na całą rodzinę i jeszcze próbuje ładnie wyglądać, a facet po prostu jest.


Tarasy ryżowe

Z Hanoi do Lao Cai jest 300 km. Pociąg jedzie tam 9h. Don't ask.
Pociąg jednak ma wagony dla zagraniczniaków z 4-osobowymi przedziałami, pościelą i lampką nocną, także można przyoszczędzić na hotelu i czasie i spędzić noc w podróży jak względnie biały człowiek oraz pominąć odcinek 300km mijanki z TIRami jadącymi do Chin.

Z Lao Cai jest 40 km do Sapy, czyli takiego wietnamskiego Zakopanego, bedacego baza wypadowa do tarasow ryzowych. No więc na tych 40km motocykl był uprzejmy zepsuć nam się jedyne 3 razy. W tym raz przerwał się łańcuch. Good news polega na tym, że w Wietnamie 30% ludzi jeździ Hondą Win, którą da się naprawić śrubokrętem i co kilometr jest jakiś domorosły mechanik. Po naprawie łańcucha wciąż słyszeliśmy, że coś chrzęści (to części, haha!). Kolejny mechanik rozebrał obudowę napędu, zaśmiał się szczerze i na migi nam pokazał, że do wymiany jest cały napęd. OK, naprawiaj pan. Po paru godzinach poległ jeszcze alternator, który też udało się wymienić w totalnej dupie pośród tarasów ryżowych (Wietnam! wszystko się da, tylko trzeba zapłacić)


Na drugi dzień już zostawiliśmy tę naszą helmucinę w Sapie i wypożyczyliśmy 2 skuterki, które spełniły zadanie pierwszorzędnie: przewiozły nas przez górskie tarasy ryżowe z prędkością 30km/h - i tak za szybko! Co chwilę robiliśmy sobie przystanki na podziwianie widoków. O takich:




Jedna z piekniejszych rzeczy w naszym zyciu. Mozna juz umierac:)

Moto-prolog

Każdy Wietnamczyk ma kolegę, który wypożycza motocykle. A jak nie wypożycza, to chętnie odda swój za parę dolar. Mówimy tu o cenach 4-5$ za wypożyczenie skutera za dzień i 10-20$ za wypożyczenie motocykla o poj. 125 ccm za dzień. Czysto teoretycznie zagraniczniaki nie mogą prowadzić niczego o pojemności większej niż 50 ccm (czyli takiej mniejszej kosiarki), ale białych nikt podobno nie sprawdza.

W Hanoi poprosiliśmy pana recepcjonistę z hotelu o pomoc w znalezieniu motocykla do przemierzania stromych zboczy górskich na północy kraju. Pan wykonał jeden telefon i za 5 min pod hotelem zjawił się kolega z motocyklem (again, dla Wietnamczyka nie ma rzeczy niemożliwych, niektóre po prostu trochę drożej kosztują).

Motocykl nie byle jaki! Opony chyba jeszcze na przedwojennym powietrzu. Nieee, dobry motor. Niezawodny - tam się już zepsuło wszystko co się zepsuć mogło. Światła stopu nie działały, dwójka nie wchodziła, ale palił! Na pych, za trzecim razem, ale palił. Pan mnie ujął argumentem, że motocykl produkowany jeszcze w czasach, kiedy cała produkcja odbywała się w Japonii, no i wzięliśmy tę helmucinę, Czasu już nie było na szukanie czegokolwiek innego, bo trzeba było nadać motocykl do pociągu nocnego do miejscowości Sapa w górach. Do tego jeszcze 2 totalnie niedopasowane, przepocone kaski z wypożyczalni i można było jechać w góry. Ahoj przygodo!

wtorek, 12 maja 2015

Trasa po Wietnamie

Wietnam to taka chuda, długa kiszka. Marzył mi się trip a la "przemierzam Wietnam pociągiem, obserwuję zmieniające się krajobrazy, piję ciepło piwo z butelki i rozmyślam o życiu i śmierci". Odwidziało mi się jednak, jak sprawdziłam, że z północy na południe jedzie się 3 dni. Tak, 3 dni. W 3 dni proszę pana to mi się zdarzało być w Seulu, Szanghaju i Tokio naraz. Jako, że mieliśmy tylko 9 dni do dyspozycji, a pierwszy dzień straciliśmy na oczekiwanie na promesę wizową, to zweryfikowaliśmy szybko moje marzenia i śmignęliśmy z północy na południe samolotem (wciąż 1,5h lotu, więc odległość a la z Warszawy do Frankfurtu, ale wciąż w ramach tego samego państwa. Kiszka, mówiłam!)

Trasa wyglądała mniej więcej tak:

W telegraficznym skrócie:
Dzień 1: Łazimy po Hanoi, jemy najpyszniejszą zupę pho w naszym życiu siedząc na małym plastikowym taboreciku. 
Dzień 2-3: objeżdżamy na motocyklach górskie tarasy ryżowe w okolicach miejscowości Sapa na północy Wietnamu
Dzień 4: robimy NIC na plaży w resorcie koło miasta Nha Trang na południu Wietnamu, panowie kelnerzy donoszą nam drinki z palemką do leżaka; jest cudownie. 
Dzień 5: narażamy życie przedzierając się na skuterze przez miasto, żeby spędzić pół dnia w open-air spa mocząc się w kąpielach błotnych, mineralnych, ziołowych
Dzień 6: moto road trip z Nha Trang do Dalat, czyli takiego Zakopanego Wietnamu; nareszcie przyjemny chłodzik!
Dzień 7: zjeżdzamy z gór na moto w stronę mekki kite-surferów Mui Ne. Wieje!
Dzień 8: nic nie wieje, także z kite'a nici. Opalamy się pół dnia na plaży pełnej ruskich a potem uderzamy pociagiem do Ho Chi Minh. Wychylamy szybko drinka o nazwie "Hello Saigon" i wracamy do Seulu nocnym lotem. Poniedziałek 9 rano meldujemy się w pracy.

Więcej o poszczególnych etapach wycieczki w kolejnych postach. Stay tuned.

sobota, 2 maja 2015

Wiza do Wietnamu

Pol swiata czlowiek zjechal, mieszka na stale w Azji, ma 75% paszportu zabite pieczatkami z roznych krajow a i tak glupi tak jakby cale zycie spedzil w Radomiu. Co tu duzo mowic... Wyjebalismy sie na wizie do Wietnamu.

Dzien przed wylotem, o godz. 23, podczas gdy ja rozwiazuje problem wagi panstwowej ktory kostium kapielowy zabrac, moj maz zadaje pytanie "a jak z wizami do Wietnamu?" Rozpieszczona do tej pory przez lajtowe procedury wizowe w Korei, Japonii i na Filipinach, w ogole nie zainteresowalam sie tematem wiz do Wietnamu, choc trase po samym Wietnamie mialam juz opracowana do najmniejszego szczegolu...

Okazuje sie, ze Polacy moga spokojnie wyrobic wize przy wjezdzie na lotnisku, ale... musza wczesniej zdobyc promese wizowa. Zawracanie dupy, ale wyrobic trzeba bo inaczej do samolotu nie wpuszcza. 

Na nasze szczescie, wietnamskie agencje turystyczne wciaz pracowaly o godz. 21 czasu lokalnego 1. maja, ktory tez jest swietem narodowym w Wietnamie i pani Wietnamka wytlumaczyla mi przez telefon cala procedure z taka pewnoscia, jakby codziennie obslugiwala Polakow mieszkajacych w Korei, ktorzy dzien przed wylotem do Wietnamu orientuja sie, ze nie maja wizy. Kazala nam przebukowac bilet na po godz. 15 i zaplacic ekstra 100$ za tryb super express w dzien swiateczny w trakcie dlugiego weekendu. I udalo sie. Wyladowalismy w Wietnamie. Wlasnie okazalo sie, ze celnikowi mamy jeszcze doplacic 90$, nie ma bankomatu a my mamy w kieszeni koreanskich wonow tyle co na kawe i ciastko. Celnik kazal nam usiasc i poczekac. Pewnie zaraz wyprowadza nas na zewnatrz do bankomatu z obstawa paru smutnych panow. Ahoj przygodo!


Urlop

Nie bylo postow o pracy mojego meza. A tam sie dzieja lepsze historie niz u mnie. True story.

Ostatnio poszedl email do wszystkich pracownikow, ze maja robic nadgodziny za darmo. Ze team na czwartym pietrze robi non stop nadgodziny, wiec inne teamy tez maja siedziec. W tych pieknych okolicznosciach przyrody wyslalam meza, zeby wzial 3 dni urlopu. Nie byle jakie 3 dni. 3 dni w tygodniu, w ktorym 2 dni sa urzedowo wolne (majowka swietem narodowym calego swiata)

Wziecie urlopu w tygodniu w ktorym juz jest jakis dzien wolny od pracy jest w Korei rzecza nie do pomyslenia. A 3 dni to juz w ogole. Maz w kontrakcie ma 20 dni urlopowych i na poczatku roku przedstawil elegancko plan urlopowy na caly 2015, zeby nie bylo, ze nie bylo. Szefostwo bylo jednak laskawe udawac,  ze nic takiego nie mialo miejsca i zabierali sie do walidacji naszej majowki jak pies do jeza. Manager mojego meza bal sie zwalidowac ten urlop i kazal mezowi isc do szefa szefa. Ten tez wymiekl i powiedzial, ze musi zapytac swojego szefa. I tak CEO firmy decyduje o urlopie mojego meza. Zawsze wiedzialam, ze moj maz to gwiazda swiatowej inzynierii, ale nie wiedzialam, ze az tak jasna.

W koncu dwa dni przed wylotem szef szefa szefow byl laskawy wyrazic zgode (a juz chcielismy odwolywac bilety...) podczas gdy wszyscy inni Koreanczycy w firmie dostali bana na urlop i pewnie przyjda w dni swiateczne do biura. Ale presja koreanskiej grupy omija nas szerokim lukiem - wlasnie lecimy do Wietnamu! Ahoj przygodo!

piątek, 1 maja 2015

Korean BBQ

Majowka bez grilla, to jak Lipski bez Siary. Ponizej troche dalekowschodniej inspiracji dla wszystkich entuzjastow tego sportu narodowego:
Grillujemy najprzedniejsza wolowinke, tniemy ja nozyczkami na male kawalki, posypyjemy sola (ewentualnie dodajemy troche czerwonej pasty sojowej) i zawijamy w lisc salaty. 
Genialne w swojej prostocie niczym fizyka do klasy siodmej.