niedziela, 12 lutego 2017

Ciąża w Azji

11 stycznia wieczorem pomyślałam "Jutro napiszę posta, jak to jest być w ciąży w Azji".
12 stycznia w południe już w tej ciąży nie byłam:)

Postaram się podsumować jaki treatment miałam ja i mój brzuch w Azji póki jeszcze mam w miarę świeże te wspomnienia, choć ostatni miesiąc postawił trochę nasze życie do góry nogami i cała ta ciąża wydaje się, jakby zdarzyła się w innym życiu...

Jak na cyrk obwoźny przystało, brzuchem zahaczyłam o 3 kraje azjatyckie. Pierwszy trymestr spędziłam w Korei, w czwartym miesiącu przeprowadziliśmy się do Chin a w szóstym miesiącu siedzieliśmy w Japonii. Dodatkowo, między Koreą a Chinami zrobiliśmy sobie jeszcze krótkie wakacje w Europie (Polska, Austria, Włochy) - bo spędzanie ciąży na jednym kontynencie jest zbyt mainstream-owe;)

No dobrze, zacznijmy od Korei. Tam jeszcze mi brzucha nie było widać, także nie wypowiem się, czy Koreańczycy ustępują ciężarnej miejsca w metrze. Ponadto czułam się doskonale, więc tak naprawdę jedynym widocznym objawem mojej ciąży dla osób postronnych był fakt, że nie piłam alkoholu;) Jak piskorz się wiłam, żeby uniknąć zakrapianych kolacyjek służbowych - zadanie było o tyle trudne, że wszyscy chcieli mnie uroczyście żegnać w związku z wyprowadzką do Chin. Jakoś się udało! Raz poszliśmy na spotkanie z gronem naszych znajomych nauczycieli angielskiego i ich koreańskich żon. Oni, jak na Brytyjczyków i Szkotów przystało, kurtuazyjnie nie zadawali żadnych krępujących pytań, one, jak na Koreanki przystało, oczywiście, tak. Kto był kiedyś w pierwszym trymestrze ciąży, ten wie, że pytanie "Dlaczego nie pijesz alkoholu?"  jest najbardziej denerwującym pytaniem świata. Najwyraźniej nie wg ciekawskich Koreanek. W rezultacie było to nasze ostatnie spotkanie. Bez łaski!

Ciąża była też dla mnie okazją, żeby poznać lepiej koreańską służbę zdrowia. W Korei nie ma przychodni, czy prywatnych gabinetów lekarskich. Od razu się idzie do szpitala. Więc jak Koreańczyk mówi "byłem w szpitalu" to jeszcze to nie oznacza, że miał operację na otwartym sercu;)
W szpitalu do którego ja trafiłam była recepcja dla obcokrajowców, ale reszta usług taka sama jak dla lokalnych (w przeciwieństwie do Chin o czym jeszcze napiszę...) Moja pani ginekolog ładnie mówiła po angielsku. Problem tylko w tym, że niewiele mówiła... Wygląda na to, że koreańscy lekarze nie czują potrzeby opowiadania pacjentom co się z nimi dzieje, jakie badania laboratoryjne zlecają itd. Przy wyjeździe z Korei poprosiłam o wydrukowanie wyników moich badań i ku mojemu zaskoczeniu dostałam całkiem grubą książkę! A jak sama próbowałam zadawać pytania, to moja pani doktor wyraźnie się irytowała. No tak, lepiej nie pytać, bo jeszcze się okaże, że lekarz nie zna odpowiedzi i biedny straci twarz! Takie podejście ewidentnie przyjęła koreańska żona jednego z naszych znajomych nauczycieli angielskiego. Jak trafili na porodówkę, to on się skumał, że jego żona nie ma pojęcia jakie są etapy porodu i jej czytał wszystko na bieżąco z wikipedii. True story.

W Korei chyba nie ma też zwyczaju stosowania profilaktyki. Przed ciążą chciałam sprawdzić ząbki i znamiona na skórze i trochę nie mogliśmy się dogadać, i nie tylko ze względu na barierę językową. Ponieważ nie było angielskojęzycznego stomatologa, to ząbki przeglądała mi pani protetyk przy asyście paru innych osób. Byłam ewidentnym "wydarzeniem" na oddziale i wszyscy byli trochę zmieszani, po co ja w ogóle przyszłam jak żaden ząb mnie nie boli. W dermatologii podobna historia, z tą różnicą, że komunikacja następowała przez Google Translate. Strach chorować w tej Korei, chociaż może akurat z realnymi chorobami lepiej sobie radzą niż z profilaktyką...

Zaraz po wylądowaniu w Chinach, zrobiliśmy sobie listę porodówek do odwiedzenia, ale skończyliśmy na pierwszej:) Szpital Red Leaf okazał się być Bristolem wśród porodówek - napiszę o nim osobny post. Tymczasem skupię się na tym, jaki treatment miałam w Chinach. Red carpet treatment to mało powiedziane! Tyle uprzejmości, co przez te parę miesięcy, nie zaznałam przez całe swoje marne życie! W metrze ustępowano mi miejsca już na etapie, kiedy jeszcze można było pomylić moją ciążę ze zwykłym zapuszczeniem się;) Na lotnisku przechodziłam poza kolejką na każdym etapie żmudnej odprawy, nawet nie szczególnie musiałam się o to upominać. Celnicy/strażnicy jak tylko widzieli mój brzuch, od razu kierowali mnie do okienka dla VIPów, no questions asked. Przejście poza bramką z rentgenem było oczywistością. W restauracjach personel od progu biegł z poduszką pod plecy dla mnie i pytali, czy nie chcę się napić szklanki mleka;)

W Chinach kobitka jest w ciąży tylko raz, więc społeczeństwo zdaje się umilać jej ten czas, jak tylko się da. Podczas, gdy Chiny znane są na świecie z braku przestrzegania praw człowieka, prawa ciężarnej/matki w miejscu pracy zdają się być świętością. I tak np. w prawie chińskim jest wyraźnie napisane, że jeśli pracodawca nie uiści składek ubezpieczeniowych za swoją pracownicę, to musi sam wyskoczyć z kaski na jej zasiłek macierzyński. Kobiety nie da się też zwolnić w czasie ciąży i przez rok od urodzenia dziecka. Nie mówiąc już o takich detalach, jak obowiązek zapewnienia pokoju do odciągania mleka, czy dodatkowa godzinna przerwa na karmienie. Niewiele gorzej niż w Polsce!
Dwie duże kancelarie prawne rozkminiały mój skomplikowany case i po 3 miesiącach dywagacji (i zapewne kilku tłustych fakturkach) doszły do wniosku, że należy mi przyznać długość urlopu równą obowiązkowemu urlopowi macierzyńskiemu z Polski (20 tygodni i "ani dnia dłużej" cytując mojego szefa), choć to tylko parę dni więcej niż wg prawa chińskiego. Także naprawdę jest tu całkiem spoko!
Kto by pomyślał, że Chiny takie przyjazne macierzyństwu... a Japonia taka nieprzyjazna!

W Japonii na lotnisku dostałam serię nieprzyjemnych pytań przy odprawie, nikt mnie nie przepuszczał w kolejkach. Z mężem zamieniliśmy się miejscami w samolocie, bo on miał bilet w biznes klasie a ja w ekonomii, to stewardessa pytała o powód zamiany (a nie widać?!), potem poszła zapytać starszej "salowej" czy tak można, a potem miłosiernie mi oznajmiła, że w drodze rzadkiego wyjątku wyrażają na to zgodę. Na miejscu w Japonii było o tyle lepiej, że nikt nie uprzykrzał mi życia, ale też nie był specjalnie uprzejmy. Marzena wspominała, że w Japonii jest ostatnio trend "maternity harassment" -zdarza się, że jakiś sfrustrowany pracoholik "przypadkowo" uderzy ciężarną w brzuch w środkach komunikacji miejskiej. W pracy z kolei szefowie zlecają ciężarnej dużo więcej zadań, czasem nawet groźnych dla zdrowia lub zmuszają do odejścia z firmy. Jedna asystentka z naszego biura w Tokio zwierzyła mi się, że jak powiedziała szefowi, że jest w ciąży to z dnia na dzień przestała dostawać jakiekolwiek zadania, co w jej japońskiej mentalności już było wielką karą. Ponadto wciąż wywierano na niej presję, aby zostawała po godzinach, tak jak reszta zespołu. Dramat. I dziwić się, że przyrost naturalny jest ujemny i nadal maleje...

Także bardzo się cieszę, że większość z tych 9 miesięcy przyszło mi spędzić w Chinach.Włącznie z porodem, o którym w następnym odcinku. Stay tuned!

piątek, 3 lutego 2017

Chiński Nowy Rok

Po czym poznać, ze jest Chiński Nowy Rok bez wychodzenia z domu? Po tym, że internet śmiga jak dziki.

To jest jedna z niewielu rzeczy, które nam dokuczają póki co w Chinach - wolny Internet. Przy czym jakby tylko poruszać się po chińskich stronach, zaparkowanych na chińskich serwerach, to wszystko się ładuje z prędkością światła. Dopiero chcąc "wyjść" poza Chiny, trzeba przedrzeć się przez Wielki Firewall. Niby Chińczyków dużo, siła robocza tania, ale coś długo im się schodzi z czytaniem naszych maili w trybie online;) Żeby dobić się na jakąkolwiek stronę zaparkowaną na zagranicznym serwerze, trzeba przejść przez jedną z jedynie 3 "bram". W godzinach wieczornych robią się więc niezłe "korki". W dodatku chcąc wejść na Google/Facebook lub inne narzędzie szatana, trzeba włączyć VPN'a i poudawać, że sygnał idzie z Japonii lub Tajwanu co dodatkowo obniża prędkość łącza. No dobrze, kończę już o tych technikaliach, bo to pewnie nie za ciekawy temat dla Was, ale uwierzcie mi, że żonglerka VPN'ami i klęcie na wolny Internet zajmuje dużą część naszego chińskiego życia:)

Miało być o Chińskim Nowym Roku. Nasza dwutygodniowa latorośl nas skutecznie zatrzymała w domu, także nie mogliśmy wyjść na miasto celebrować z tą garstką lokalnych Szanghajczyków z dziada pradziada. Miasto ewidentnie opustoszało, wszystkie "słoiki" wróciły tam skąd przybyły;) W związku z tym nasze niezawodne Taobao się położyło dokumentnie, bo wszyscy kurierzy lepią teraz pierogi na głębokiej prowincji. Mniejsze sklepy i restauracje pozamykały się już parę dni przed świętami i nie otworzą się na dobre parę dni po.

Są jednak obiekty, które nie mogą się zamknąć - hotele. Chcieliśmy zamówić jakieś noworoczne potrawy na wynos z hotelowych restauracji, ale wszędzie mieli menu na, uwaga, 10 osób minimum. Ja niby teraz jem za dwoje, ale i tak mogłoby być ciężko.

Poczytaliśmy trochę w internecie o tych potrawach: oprócz płetwy rekina i specjalnych ciastek z kleistego ryżu to nie serwują nic szczególnego. Karpik, pierogi, spring-roll'e i makaron. Każda potrawa musi mieć jednak znaczenie symboliczne. I tak:
- ryba po chińsku ma podobną wymowę jak "nadwyżka"
- dobrze usmażone spring-roll'e przypominają sztabki złota
- długi makaron ma podobno symbolizować długowieczność

Ich noworoczne pierogi do złudzenia przypominają nasza polskie. Zrobiliśmy więc małą powtórkę z Wigilii i sami ulepiliśmy pierogi z grzybami i kapustą. Tacy jesteśmy! Zrobiliśmy jednak minimum dwa faux-pas przy tym:
- Chińczycy nie robią farszu z kapusty kiszonej, bo to nie wróży prosperity
- zrobiliśmy płaskie boki, a nie takie z falbankami, jak na przykład tu na zdjęciu:
Także będzie bieda!

Smog

AQI w Warszawie vs AQI w Szanghaju




To jest ironia losu. Nasi krewni i znajomi doradzali nam, żeby wrócić na poród do Warszawy, bo przecież w Szanghaju takie złe powietrze w zimę i szkoda dziecko truć. Tymczasem nad Warszawą smog, a powietrze w Szanghaju Białostocczyzną pachnie. Czekam tylko na sygnał, że nad Wisłą maski anty-smogowe się skończyły i trzeba wysłać paczkę z Chin.

No dobra, nie zawsze mamy tu AQI 57. Wszystko zależy jak wiatr zawieje. Jak wieje od morza to jest fajnie, a jak zawieje od lądu to już nie, ale przez ostatnie pół roku nie uświadczyliśmy za bardzo AQI wyższego niż 200. W najgorsze dni było może 180. A tak to waha się w przedziale 50-150.

W Pekinie z kolei w najlepsze dni jest AQI 180 i to jak pada. Raz mi jakiś headhunter proponował pracę w Pekinie, ale nie ma pieniędzy za które zechciałabym się tam przeprowadzić. Korzystamy z tego o tyle, że community ekspackie z Pekinu generuje niezły popyt na wszelkie sprzęty do oczyszczania powietrza w domu, więc każdy szanujący się producent air purifier'ów jest obecny w Chinach i to jeszcze daje niezłe rabaty. Ceny niższe niż w Polsce, duży wybór, dostawa na jutro.

Zaopatrzyliśmy się więc w dwa air purifiery (jeden szwedzki, drugi amerykański) i jeden humidifier (szwajcarski) i robimy sobie małą Puszczę Białowieską w centrum 20-milionowego miasta. Mój mąż gadżeciarz zamówił jeszcze czytnik jakości powietrza w domu (zaprojektowany przez Szwajcara mieszkającego w Pekinie nota bene). Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak smażenie frytek w domu pogarsza AQI!

Wyjazd do Chin zbudował w nas taką świadomość jak ważna jest jakość powietrza i jego odpowiednie nawilżenie, że teraz paradoksalnie żyjemy w znacznie zdrowszym "domu" niż w Warszawie (minus rura wydechowa z pieca wychodząca pod naszymi drzwiami wejściowymi;) patrz post "Cha bu duo")