środa, 29 kwietnia 2015

Telefony

Niesamowite z jaka szybkoscia Koreanczycy podnosza sluchawke jak dzwoni ich pracowniczy telefon stacjonarny. Przeciez moze dzwonic ktos z innego departamentu, a prosba z innego departamentu jest z zasady nad-priorytetem. 

Jak nie ma danej osoby przy biurku to do telefonu dobiega inna osoba z dzialu, pobijajac jednoczesnie swiatowy rekord jezdzenia na krzesle miedzy biurkami na czas.

A teraz kulminacja. Wlasnie bylam swiadkiem jak zadzwonil prywatny telefon komorkowy w kieszeni marynarki zostawionej na krzesle. Sasiad wlasiciciela marynarki wyciagnal ten telefon, odblokowal, odebral i powiedzial po koreansku, ze wlasciciel telefonu nie moze rozmawiac, bo jest na spotkaniu.

Niessssamowite.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Szpital

Musialam zrobic rutynowe badania i dac sobie upuscic troche krwi. W Korei nie ma przychodni, wszystkie nawet najbardziej podstawowe badania zalatwia sie w szpitalu. Wiec jak Koreanczyk mowi, ze w zeszlym tygodniu byl w szpitalu, to jeszcze nie oznacza, ze otarl sie o smierc.
Anyways, poszlam do tego szpitala a tam sekcja poboru krwi jak poczta. Pielegniary siedza w "okienkach" i wywowuja kolejne numerki. Maja juz podrukowane nalepki na probowki, ktore po napelnieniu wrzucaja na tasme jadaca prosto do laboratorium na zapleczu. Fabryka! 

Szpital

Musialam zrobic rutynowe badania i dac sobie upuscic troche krwi. W Korei nie ma przychodni, wszystkie nawet najbardziej podstawowe badania zalatwia sie w szpitalu. Wiec jak Koreanczyk mowi, ze w zeszlym tygodniu byl w szpitalu, to jeszcze nie oznacza, ze otarl sie o smierc.
Anyways, poszlam do tego szpitala a tam sekcja poboru krwi jak poczta. Pielegniary siedza w "okienkach" i wywowuja kolejne numerki. Maja juz podrukowane nalepki na probowki, ktore po napelnieniu wrzucaja na tasme jadaca prosto do laboratorium na zapleczu. Fabryka! 

piątek, 24 kwietnia 2015

Lotnisko Coron/Busuanga

Filipiny są trochę jak Polska. Przeskakujemy pewne etapy rozwoju. Tak jak w Polsce nie przyjeły się pagery i czeki, tylko przeszliśmy od razu do telefonów komórkowych i kart kredytowych, to na Filipinach nie wybudowano jeszcze dróg i mostów, a już da się wszędzie dolecieć samolotem.

Lotnisko w miescie Coron na wyspie Busuanga nadal zostało jednak w latach 70. Po płycie lotniska chodzą kury, wieża kontroli lotów wygląda jak kurnik, security check polega na zmacaniu bagażu a bilet wypisywany jest flamastrem. To nie koniec. Kazano nam wejśc na wagę razem z bagażem, żeby sprawdzić obciązenie samolotu. Samoloty nie byle jakie - można poczuć się jak Madonna lecąca prywatną awionetką. Jak dmuchnął większy wiatr przy lądowaniu to parę osób się przeżegnało... Ahoj przygodo!





Filipiny c.d.

Lecimy na wakacje! Yay! Po jedynych 4 godzinach czekania na lotnisku w Manili oznajmiono nam, ze nasz lot na wyspę Busuanga jest scancelowany i lecimy innym. Ciastko mangowe i ciatko bananowe gratis trochę nas udobruchały i łatwiej nam było przestawić się na czas filipiński....

No więc Filipińczycy trochę inaczej liczą czas... 2 h łódką po małej zatoczce kosztują X pesos. 10h dwa razy większą łódką po wielkiej zatoce kosztuje 2X pesos. Czas osoby operującej łódką nie ma żadnej wartości...

Generalnie łódź to był nasz główny środek transportu na naszej rajskiej wyspie Busuanga. Mieszkaliśmy na domku w dżungli, do którego dało się dopłynąć tylko łódką. Domek prowadziła jedna młoda Filipinka - to make story short - dziewczyna generalnie pochodzi z 7-dzietnej rodziny, studiów żadnych nie skończyła, na życie do niedawna zarabiała śpiewając w barze w Manili. Tam poznała 47-letniego Francuza, którego nazywa teraz partnerem i który prawodpodobnie jest ojcem jej 1-rocznego dziecka. Po urodzeniu dziecka stwierdziła, że wyprowadzi się na wieś i tak oto mieszka w domku na bezludnej wyspie, gdzie zimy nie ma, uprawia własną kolendrę i trawę cytrynową, zbiera kokosy i gości zagraniczniaków za całkiem niezłą kaskę jak na Filipiny. Da się żyć.

Nota bene, nigdy nie piłam lepszej pina colady. Świeżo wyciśnięty sok z ananasa, świeże mleczko kokosowe, świeżo nalany lokalny rum o silnym zapachu wanilii i cynamonu... Raj istnieje. Nasza gospodyni nam również gotowała najpyszniejsze lokalne specjały - kraby błotne, biały i czerwony karmazyn, lokalne krewetki. Wszystko pachnące kokosem, limonką, imbirem z finiszem papryczki chilli. A na śniadanie lokalne mango i małe banany, tost z chleba pieczonego w glinianym piecu z dżemem z owoców nerkowca (owoców, nie orzechów!) i ... kawa z własnej uprawy.

No ale nie samym jedzieniem człowiek żyje. Z pozostałym aktywności wyjazdu to podziwialiśmy zachody słońca, wiosłowaliśmy na deskach (stand-up paddle board), pływaliśmy od plaży do plaży i rozmyślaliśmy, czy da się wytrzymać na bezludnej wyspie jak ta. Słowem: totalny zapierdol;) Parę snap-shotów z tych katuszy:

Ta chatka wśród drzew to nasze lokum:) A poniżej widok z chatki wieczorem. W nocy więcej gwiazd widzieliśmy tylko w Syrii na pustynii. 

piątek, 17 kwietnia 2015

Filipiny - dzien 1

Filipiny ucza cierpliwosci.
Wlasnie jestesmy na lotnisku w Manili i czekamy na samolot na rajska wyspe Busuanga. Juz dawno po planowanym wylocie, obsluga nawet nie wie o ktorej bedzie opozniony odlot. A specjalnie wzielismy poranny lot, zeby nie skumulowaly sie opoznienia z calego dnia... 

Filipiny ucza tez czujnosci.
"Aktedytowana" taksowka lotniskowa chciala 1.800 pesos (40$) za 10 min przejazdu do hotelu. Pan naganiacz bardzo ladnie ubrany, ma gadzety jak krotkofalowka, id ze zdjeciem i  wypisuje elegancko fakturke. Cos chyba jest nie tak...

Idziemy na przyloty, zeby zlapac taksowke "z miasta". Tam z kolei ochronirz lotniska okazuje sie byc bardzo uprzejmy i nam lapie taksowke i dogaduje cene 500 pesos z taksowkarzem. Och, jaki mily pan!

Widzimy jak taksowkarz daje napiwek ochroniarzowi. To wszystko wyjasnia. Po czym ja niewinnie prosze o wlaczenie taksometru... Ale jak to?! Taksometr nie, cena dogadana, special price przeciez! Nie nie nie, ladnie prosze o wlaczenie taksometru. Pan sie ugina, kursik wyszedl cale 100 pesos (2,2$). Chyba to nie byl deal tej nocy dla niego...

Jak sie wywala ludzi w Azji

Okazuje sie, ze w Azji nie da sie latwo zwolnic pracownika.

W Japonii podobno przenosi sie mu biurko blizej kibla i liczy na to, ze sam sie zwolni.

W Korei degraduje sie go o dwa levele i liczy, ze czlowiek sie tym przejmie. Problem polega jednak na tym, ze zwiazki zawodowe nie pozwalaja obnizyc mu pensji, wiec facet faktycznie ma jakis niesmak ze raportuje do ludzi ktorzy wczesniej do niego raportowali, ale z drugiej strony... Dostaje taka sama kase za mniejsza odpowiedzialnosc, mniejsze wymagania itd. Nic tylko dac sie degradowac w Korei.

Kolejnym etapem jest jeszcze przeniesienie mu biurka do ciemnego pokoju, bez komputera. Ale jak mamy do czynienia z gosciem, ktory i tak nie odpalal komputera bo caly dzien spedzal na papierosie i spotkaniach, to w sumie nawet tego nie poczuje. No i tu katalog rozwiazan sie konczy... 

Mamy wlasnie kilku takich starszych panow, ktorych bezsensownie trzeba utrzymywac. Jak siedza i nic nie robia to jest nawet dobrze. Najgorzej jak zaczyna im sie chciec i przylaza na spotkania.

Ich poprzedni podwladni nadal czuja respekt i grzecznie przytakuja i wykonuja glupoty, ktorzy tamci sugeruja mimo, ze hierarchia dawno odwrocona.
Korea...

Prawo jazdy

Poszlam wyrobic miedzynarodowe prawo jazdy na podstawie koreanskiego prawa jazdy a to na podstawie polskiego prawa jazdy. Complicated, ale tylko taki zabieg pozwala prowadzic np. w Japonii (nie bedzie juz transportu "na pace" na Shikoku...)

Kontynuujac, poszlam do lokalnego urzedu komunikacji i oczywiscie pani w okienku miedzynarodowych praw jazdy nie mowila po angielsku. Feels like at home! (tzn na centralnym przy kasach miedzynarodowych;)
Dodatkowo wybieli mnie w photoshopie na zdjeciu i pomalowali usta na kolor pomidorowy. Wygladam bardzo biednie...  Ale moze to dobrze - bedzie latwiej negocjowac mandaty!

piątek, 10 kwietnia 2015

PC-OFF

Idzie nowe, lepsze! Tak powiem.

Koreańska finansjera chyba się skumała, że pracownik wypoczęty jest bardziej efektywny. Już w gazetach się czyta, że w Samsungu nie toleruje się skacowanych pracowników. W kraju, w którym relacje są ważniejsze niż kompetencje, a team building odbywa się przy kieliszku 5 razy w tygodniu po pracy, jest to dość przełomowe posunięcie. Coraz więcej firm ustala też niektóre dni w tygodniu dniami bez nadgodzin. Dzieje się!

Trend zahaczył również o moją firmę (z delikatną pomocą związków zawodowych) i ustalono system PC-OFF (czyt. pisi-op), czyli komputery same się wyłączają o 19 w środę i piątek. Absurd sytuacji polega na tym, że koło południa pracownikowi pojawia się okienko "Dziś jest pc-off. Czy chcesz, żeby Twój komputer się sam wyłączył o 19?"

Związki zawodowe piszą jakieś litanie po koreańsku do wszystkich pracowników, że to jest kpina i to okienko nie powinno się pojawiać, tylko komputery powinny się samoczynnie wyłączać o 19 i już. Ta, chyba związki nigdy nie musiały zapuszczać jakiś obliczeń na wielkich bazach danych na całą noc.

Niemniej jednak morał jest taki, że w Korei faktycznie trzeba ludzi siłą wypychać z pracy - nawet nie to, że mają coś szczególnego do robienia, tylko siedzą często dupogodziny, bo inni siedzą i przecież nie wypada wyjść przed resztą.

No i dziwić się dlaczego kobiety kończą karierę w Korei po urodzeniu dziecka...

Koniec sezonu na truskawki

Pan bez zęba na przedzie, u którego przez ostatni miesiąc kupowałam truskawki w drodze z pracy, nie chciał mi dzisiaj nic sprzedać. Wytłumaczył mi po koreańsku, że już sezon się kończy i truskawki słabe.

Pierwszy raz poczułam się, że tu należę. Może to jeszcze nie etap, kiedy wdaję się z żywą dyskusję na Hali Mirowskiej na temat przepisu na powidła śliwkowe, ale i tak miło (mimo, że nici z truskawek...)

Chorobowe

Wzięłam dzień wolnego. Już oszczędzę szczegółów co mi się działo, ale generalnie chciałam umrzeć. Koreański wirus mnie znokautował dokumentnie. 

Jak wróciłam do pracy to pytam dziunię z HR jak tę nieobecność zgłosić w systemie, a ona na to, że w Korei nie ma instytucji sick leave. Że niby jest, ale tylko na wybrane choroby... np. z gryp to tylko ptasia się kwalifikuje. I że Koreańczycy zużywają generalnie urlop na leczenie katarku. Jest jeszcze opcja "Women's leave" - każda kobitka ma prawo wziąć 1 dzień bezpłatnego urlopu raz w miesiącu.

No to ja podpytuję dalej:
- Czy muszę mieć potwierdzenie od lekarza, że akurat w tym dniu mam bóle menstruacyjne?
- Nie
- No dobra, to sobie zgłoszę "women's leave" na ten 1 dzień, kiedy mnie nie było.
- Ale to jest na menstruację, a nie na chorobę.
- ... A kto to sprawdzi?:)
- Faktycznie...

Niesssamowite...

Moja nauczycielka koreańskiego mi powiedziała, że nikt nie bierze "women's leave", bo przecież wszystkie inne kobitki pracują i nie wypada. Zdarzało się jej tez prowadzić zajęcia na uniwersytecie z gorączką 40 st. i wymiotując w przerwach, bo pani koordynator by była bardzo zła, jakby wzięła dzień wolnego.

Chory naród. Japończycy tacy sami, ale przynajmniej maski noszą, żeby nie rozsiewać wirusów.

Wielkanoc

Była świąteczna przerwa od bloga. A to dlatego, że moja rodzina Adamsów przyjechała na Wielkanoc. Sami z siebie by pewnie się nie wybrali, więc kupiliśmy im bilety w prezencie (a niech pocierpią trochę w tej Korei tak jak i my cierpimy...:P) A tu zaskok! Mimo, że lało cały tydzień a na koniec się wszyscy pochorowaliśmy, to Korea im się bardzo podobała i jedzenie takie pyszne. Świat zmierza ku końcowi. Nawet na własną rodzinę nie można liczyć w niedoli...

Dobra, żartuje. Da się żyć w tej Korei. Ale przyznaję to dopiero teraz, po roku. Wszyscy expaci mówią, że pierwszy rok jest najgorszy. Potem już przechodzi się do fazy akceptacji wszechobecnej bylejakości i cen win pokroju Casillero del Diablo powyżej 30$, znajduje się dobry mięsny i jakoś można funkcjonować. Od września do grudnia jest Madrid weather, w kwietniu kwitną wiśnie a w pozostałe miesiące po prostu trzeba często podróżować dla równowagi psychicznej (a zwlaszcza w marcu jak przywiewa piach z pustynii Gobi razem ze spalinami z Chin)

Nie oznacza to jeszcze, że zamierzamy tu zostać dłużej niż trwa mój kontrakt. Myślę, że ostatniego dnia będziemy już na lotnisku:) Choć cholera wie. Niecałe dwa lata temu odprawiałam się już do Szanghaju a wylądowałam w Madrycie...

Btw, anegdota mistrz, którą przywieźli ze sobą rodzice. Siedzą w Moskwie już w samolocie do Seulu. Wsiada pani i zaczyna się awanturować z jakimś panem, że zajął jej miejsce. Okazało się, że pani miała bilet do Madrytu...