niedziela, 27 listopada 2016

100 lat to za mało...

Po dwóch dniach relaksu w Amanohashidate, wracaliśmy pociągiem do Tokyo. Podróż trwała łącznie 4-5h, więc gazetkę The Japan Times sobie otworzyłam, a tu artykuł, że w Japonii jest problem, bo narobiło się tylu 100-latków, że premier już przestał rozdawać im w ramach gratulacji srebrne kubki i musiał się przerzucić na posrebrzane. To be more specific, w roku 2007 było ich 30 tysiecy, w tym roku jest ich już 65 tysięcy.

Najstarsza Japonka ma 116 lat, jeździ już na wózku, ale poza tym cieszy się doskonałym zdrowiem. Na pytanie co jest kluczem do takiej formy w takim wieku, jej 54-letnia wnuczka (!) odpowiedziała "zbalansowana dieta". Jakieś pytania?;)

Amanohashidate

Po Kyoto pojechalismy do Amanohashidate (długo się uczyłam tej nazwy...)
Tu załączam profesjonalną mapkę poglądową:

Amanohashidate jest wymieniane jako jeden z trzech najpiękniejszych punktów widokowych Japonii. Jest to 3.3km mierzeja, która na zdjęciach w Google wygląda to tak:
a Japończycy ją podziwiają tak:
True story - to drugie zdjęcie to już naszego autorstwa. Podobno jak się wsadzi głowę między nogi, to ta długa mierzeja wygląda jakby to był most łączący miasteczko z niebem. Czy próbowaliśmy sprawdzić, czy to prawda? Ja tak ^^, co oczywiście zręcznie obfotografował mój mąż... pewnie wywlecze mi te zdjęcia kiedyś w przyszłości w ramach jakiegoś szantażu;)

Zaplanowałam tam 2 pełne dni opalanda (trzeba było jakoś odreagować tyle zwiedzania w Kyoto), ale niestety słońce nie chciało się pokazać:/ Spędziliśmy więc te 2 dni jak szanujący się japońscy emeryci: długie spacery po mierzei, wygrzewanie kości w onsenie i spanie w ryokanie na podłodze.

Nasz ryokan był naprawdę spektakularny, dostaliśmy ogromny pokój (jak na standardy japońskie;)) z bezpośrednim wyjściem na ogród zen.

Nigdy nie podejrzewaliśmy, że mech może być taki piękny - miał tam tak intensywny kolor; czasem jak ogląda się telewizory w sklepie RTV, to oni tam zdaje się podkręcają kolory - my tę soczystą zieleń mieliśmy na żywo. A budziliśmy się tak:


Żeby tego było mało, jedzenie w naszym ryokanie to było kaiseki przez duże K.
Parę fotek z jednej z kolacji:
 Na przystawkę był zestaw małych dzieł sztuki -

Potem sashimi - jedna rybka była pokrojona tak drobno, że ledwo ją było widać (patrz lekko błyszcząca, lewa część talerza)
Tu z kolei rybka gotowana na parze w przepysznym rosołku z sezonowych kyotowskich warzyw.

Potrawy kaiseki nie tylko muszą być ultra świeże/sezonowe, ale również ich prezentacja ma przypominać piękno i różnorodność natury.Wprawne oko dojrzy, że nawet czarna podstawka pod talerzyki była dobierana do aktualnej fazy księżyca - my załapaliśmy się na prawie pełnie. 
Nawet butelka sake była przybrana świeżymi kwiatami...

Na danie główne był hot-pot na bazie warzyw, grzybów, łopianu (mój ulubiony!) oraz wołowinki klasy A5 - czyli absolutny creme de la creme w klasyfikacji wołowin. Dla mnie była aż za bardzo marmurkowa - kubki smakowe przyzwyczajane przez lata do polskich łykowatych krów mlecznych i teraz nie mam nawet jak docenić prawdziwych delicji. Bieda!
 
Żeby nie było, śniadania były też nie byle jakie. Raz zaserwowali nam śniadanie "western style". Trochę się skrzywiliśmy na początku, nie po to przyjeżdżamy do Japonii, żeby jeść jajecznicę z ketchupem i chlebem tostowym. To była jednak najlepsza jajecznica, ketchup i chleb tostowy w naszym marnym życiu (ketchup i chleb tostowy home-made...)

Japończyk zrobi to lepiej - zawsze i wszystko!