środa, 25 listopada 2015

Feiyue

Jedyna marka, która szczyci się tym, że jest "made in China".


Firma Feiyue powstała w latach 20. w Szanghaju i zaopatrywała przez lata mnichów z klasztoru Shaolin. W 2006 roku jacyś francuzi się wzieli do roboty i wywindowali tę markę do rangi kultowej. 

Teraz noszą je wspinacze, parkourerzy, entuzjaści sportow walki. Szafiarki też nie gardzą.

Kultowe, nie kultowe, najwygodniejsze trampki jakie miałam w życiu. I najtańsze!

wtorek, 24 listopada 2015

Chińskie słodycze

Koleżanka przywiozła z Chin cukierki: kawałki suszonej wołowiny w przyprawach.
Strach jeść - wezmę do domu i dam mężowi!:)

Bond

Poszliśmy na nowego Bonda z naszą ulubioną mieszaną parą znajomych (on prosty Amerykanin, ona Koreanka-kosmitka). Echo kupiła bilety, bo oczywiście miała jakieś punkty (wszyscy Koreańczycy mają jakieś punkty...) i proszsz, tak wyglądają koreańskie bilety do kina!
Można sobie zażyczyć photo-ticket i narysować serduszko lub napisać LOVE (po koreańsku).

A to jest koreański system słomkowy dla par:

Skąd ta kreatywność w tym narodzie???
Ale to nie był koniec niespodzianek tamtego wieczoru!

Po seansie poszliśmy na pizze do fajnej pizzerii, której naprawdę dobrze idzie stylizowanie się na włoską pizzerię, z piecem opalanym drewnem, winem domowym z butelki a nie z kartonu i takie tam. Co zamówiła nasza koreańska maskotka wieczoru? Pizzę z frytkami:


Państwo przy stoliku obok mieli to samo. Widocznie to jakiś nowy hit koreańskich blogów kulinarnych, który znowu przegapiliśmy. Nie nadążysz...

Za miesiąc będzie nowy trend na włoską pizze fushion w koreańskim wykonaniu - strach się bać.

Listopad w Korei

Jeszcze parę fotek na rozgrzanie (z zazdrości :P) naszych przyjaciół z zimnej Polski:

Taki listopad to ja rozumiem! Nie wracamy;)

Company picnic

Krótkie przypomnienie dla niewiernych czytelników: company picnic w Korei trwa 2 dni, od piątku do soboty i polega na piciu soju do 3 nad ranem przy karaoke a o 6 rano jest pobudka i wszyscy idą w góry. Kto nie dotrze na szczyt, temu nie zależy na firmie.

No więc ja się sprytnie wymiksowałam z tej przyjemności (zwłaszcza, że było zimno i padalo), mąż natomiast musiał jechać. Piknik był oddalony o 5 godzin autokarem od Seulu, co w weekendy oznacza 6-7 godzin (mówimy nadal o wypadzie firmowym na 2 dni...)

Zazwyczaj na tego typu imprezach jest przewodnik, który opowiada coś przez mikrofon. Nie w Korei! W Korei uruchamia się grupowy chat na KakaoTalk i tak się przekazuje komunikaty organizacyjne.

Kolacja przyjechała razem z nimi z Seulu - team building przy robieniu Korean BBQ to doskonała opcja; Koreańczycy są bardzo sprytni w tego typu rzeczach, jedna osoba smaży, druga rozstawia talerze, trzecia rozkłada pałeczki, czwarta nalewa piwo i generalnie po minucie masz full service.

Po kolacji było oczywiście picie soju, śpiewy, skakanie przez ognisko, a senior project manager grał w tym czasie na tamburynie:)
Rano wszyscy się zerwali i poszli na hiking. Jak o 15 w sobotę zeszli z gór to postanowili jeszcze pójść na obiad - przecież nikomu się nie spieszy do domu na weekend...



A kolacja bardzo wyszukana - specjalność prowincji Jeolla o nazwie hongeohoe (przez expatów znana pod kryptonimem "smelly fish")

 
Jest taka rybka w Korei, która wydala produkty przemiany materii całą swoją powierzchnia...
W związku z czym mięso ma mocny zapach amoniaku i je się na surowo jak sashimi solo, choć dopuszcza się zrobienie sobie "kanapki" z boczku, ryby i kimchi - wtedy amoniak idzie "tylko" nosem, ale nie czuć go w smaku. Pysznie!

Temple stay

Lonely Planet bardzo poleca overnight temple stay w Korei, zwłaszcza w Guinsa Temple, który wygląda tak:


Zdjęcie faktycznie spektakularne, więc zabukowałam nam noc u mnichów - całe 20$ z wyżywieniem. Deal roku. Fine print jest taki, że żeby tam komfortowo dojechać trzeba mieć samochód, którego wypożyczenie na 2 dni w Korei kosztuje ok. 200$. Żeby zachować pokutny charakter weekendu wybraliśmy jednak transport publiczny (który btw nie jest taki zły w Korei...)

Parę widoków z "drogi":







No piękna ta Korea! Zawsze jak wyjeżdżamy na weekend poza Seul wycofuje się rakiem ze wszystkich przekleństw pod adresem Korei - niestety ten stan trwa mniej więcej do poniedziałku godz. 9.00, kiedy to wchodzę do biura...


Wracając do temple stay - plan imprezy byl taki:
14.00 check-in
16-18 spacer po włościach klasztornych
18 - kolacja
19-21 lekcja medytacji i mnisiego mruczenia
3 nad ranem - ceremonia poranna
6 - sniadanie
7-9 - spacer w ciszy po górach + medytacja na szczycie
10 -11 - ceremonia herbaciana z mnichami
12.00 - check-out


Jak dotarliśmy do klasztoru, pan mnich wręczył nam od razu jakieś klasztorne wdzianka do ubrania. W mailu uprzedzali wcześniej, żeby wziąć ze sobą ciuchy/bieliznę do założenia pod spód, które umożliwiają przyjęcie pozycji lotosu, co mój mąż skomentował "chyba ich pojebało...";)

Zakwaterowano nas w pokojach - panie na prawo, panowie na lewo. Mi przypadło mieszkać z parę lat młodszymi dziewczynami z Izraela i Turcji, które otarły się już o 3 różne religie i teraz są niezdrowo zafascynowane buddyzmem. Jak oznajmiłam, że ja z tej całej atrakcji najbardziej jestem zainteresowana jedzeniem, to trochę się dziwnie popatrzyły.

No co no, w gazecie pisali, że jakiś gwiazdkowy kucharz Michelin przyjechał do Korei szukać inspiracji (kaskader) i bardzo chwalił właśnie kuchnię klasztorną - że wszystko takie zdrowe, świeże a smaki delikatne, nie przytłumione ostrą czerwoną pastą chilli.

No więc faktycznie ta kuchnia jest inna, jest delikatniejsza, ale czy znowu taka inspirująca to nie wiem. Każdy posiłek wygląda tak samo więziennie:

Biały ryż, zupa z fermentowanej soi, kimchi 1, kimchi 2, kimchi 3. Oczywiście nie może być mowy o mięsie, rybach, czy czymkolwiek co wcześniej umarło, bo przecież to mógł być Twój nauczyciel historii z poprzedniego wcielenia.

Zasada jest też taka: jedzenie jest za darmo, można jeść do woli, brać dokładki, ale nie można zostawić ani ziarna ryżu na talerzu z wyrazu szacunku dla pracy mnichów, którzy uprawiają wszystko sami i gotują też sami. Na zewnątrz mają mnóstwo gigantycznych glinianych garnków, w których fermentuje soja, kapusta i rzepa.

Zakon w założeniu jest samowystarczalny - Ci, którzy nie pracują w polu ani nie gotują, szyją ubrania, sprzątają, generalnie zajmują się dość przyziemnymi pracami.


Medytacja i modlitwa zdają się zajmować im zdecydowanie mniej czasu niż by się mogło wydawać. W ogóle do tego zakonu Guinsa nalezy podobno 300 mnichów, choć na ceremonii o 3 nad ranem naliczyliśmy ich dosłownie paru. I nie dlatego, że się lenią, tylko, że są na przykład "wypożyczeni" do mniejszych świątynii lub robią daleko w polach i nie wracają na noc; lub przynajmniej tak kryje ich mniszka, która animowała naszą grupę.

Każdy z nas miał w podstawówce nawiedzoną katechetkę, która kazała robić szopki z drewna. Wiemy o co chodzi, prawda? No, to taka była właśnie nasza przewodnicząca mniszka, którą nazwaliśmy dla niepoznaki "siostra Katarzyna".

Siostra Katarzyna mówiła świetnie po angielsku, twierdziła, że w poprzednim wcieleniu była zakonnicą-katoliczką i generalnie cały czas kazała nam się uśmiechać, co doprowadzało nas do szewskiej pasji. Na sesji Q&A przy herbatce nie potrafiła odpowiedzieć sensownie na żadne pytania dot. buddyzmu. Wmawiała nam też, że raz "wyszła z siebie", popatrzyła na siebie z góry, włożyła sobie złotą sztabkę w chory bark, po czym wybudziła się w pełni zdrowa. I że jak będziemy mówić niemiłe rzeczy do szklanki wody i potem ją zamrozimy, to pojawią się na lodzie brzydkie wzorki. A, i twierdziła jeszcze, że to naukowo udowodnione. Mhm, ta.




Ceremonia poranna - wyszło bardzo "biednie" ze względu na małą liczbę mnichów. Nie to co w Nagano, gdzie mnisie mruczenie przeszywało nas na wskroś.

A tu medytacja na szczycie góry. Niestety cieżko się wyciszyć w tak dużej grupie zwłaszcza, że każdy próbował sobie zrobić selfie podczas medytacji.


Reasumując, to "true Korean experience" nie było takie true jak oczekiwaliśmy. Energia dużej grupy zdecydowanie uniemożliwiła wsiąknięcie w zakonne życie i wyciszenie. Siostra Katarzyna nie byla też najlepszym PRowcem ani tego klasztoru, ani buddyzmu W przyszłości damy jeszcze szansę Tybetowi, ale już ostatnią!

czwartek, 19 listopada 2015

Wychowanie koreańskie

Sytuacja z windy, znowu:)

Mój francuski szef mieszkający w Seulu jedzie windą w swoim bloku i dosiada się  sąsiad Koreańczyk ze swoją dwuletnią córką. Sąsiad mówi pięknie po angielsku, musiał studiować długo za granicą. I co robi? Kładzie rękę na głowie córeczki i siłą zmusza ją do ukłonu. 

I jak od tej córki potem wymagać w pracy, żeby śmiało podniosła rękę na spotkaniu jak starszy kolega mówi głupoty lub żeby challengowała swojego szefa-debila.

Moja firma robiła wysiłki, żeby wysyłać Koreańczyków na misje do Francji, żeby trochę poodychali innym powietrzem biurowym, zobaczyli, że nie zgodzenie się  z szefem nie kończy się ścięciem głowy. I faktycznie, otwierają im sie oczy, we Francji zaczynają krytykować Koreę za nadgodziny, brak inicjatywy, pasywność pracownikow itd, po czym jak wracają do Korei to znowu wtapiają się w środowisko. Presja społeczna jest za duża, żeby się wychylić zza tego koreańskiego paździeża...

poniedziałek, 16 listopada 2015

Koreanska ciekawosc

Wsiadam rano do windy w naszym bloku, a tam urocze starsze koreanskie malzenstwo. I zagaduja po angielsku:
- Ojej, pani ma parasol, czy pada?
- Teraz nie, ale ma padac wieczorem.
- A z jakiej kraju pani jest?
- Z Polski
- Och, jak wspaniale! My teraz cieplo myslimy o Polsce od kiedy Koreanczyk wygral koncert chopinowski.
Winda zjechala, wiec wysiadam i zycze milego dnia, a pan jeszcze stope w drzwi
- A czy pani maz jest dyplomata???

Klasyczny koreanski small talk windowy. Wywiad brytyjski moglby sie uczyc od Koreanczykow jak przepytac obywatela w ciagu 20sekund.

Inna sytuacja: zjezdzam winda w kurtce z intencja wykorzystania przerwy lunchowej na maly shopping. I wchodzi HRówa i od razu bez mydla przechodzi do sedna bo tylko 5 pieter zostalo do parteru  "Oh, do you have lunch appointment? With who?"

Wersja z mydlem jest taka:
- what did you have for lunch today?
W sumie neutralne pytanie, wiec odpowiadasz niespodziewajac sie, ze zaraz czai sie kontynuacja
- with who?

W Korei nie ma czegos takiego jak sekret. Kolega z pracy meza umawia sie od dwoch tygodni z nowa dziewczyna i zupelnie niepytany opowiada podczas lunchu gdzie byli i co robili. Wyglada na to, ze on uwaza, ze to w ogole jego obowiazek przed grupa i w ten sposob manifestuje przynaleznosc do grupy.

No dobra, to sie jeszcze broni. Sasiedzi, koledzy z biura sa mimo wszystko jakimis osobami z otoczenia, wiec sie interesuja.
Bylam raz na kolacji 1:1 z jednym 
Francuzem ode mnie z pracy. Kontekst 100% sluzbowy a pani kelnerka do tego pana (przy mnie) "Is she your girlfriend?" 

Brak słów.

wtorek, 10 listopada 2015

11. listopada

Ostatnio administracja naszego budynku wywiesiła w windzie ogłoszenie, że wychodzą naprzeciw oczekiwaniom licznym zagranicznym mieszkańcom i mogą wywiesić jakąś zagraniczną flagę na okoliczność zagranicznego święta narodowego jeśli ktoś ma takie życzenie.


No to mój mąż-patriota zamówił 4 polskie flagi w koreańskim sklepie internetowym z flagami. Przyszły 4 francuskie flagi... OK, ja też nie wiem jaką flagę ma Azerbejdżan, ale do cholery, jak się prowadzi sklep z flagami to można by się już orientować!

Za drugim razem już im lepiej poszło i oto są:
4 polskie flagi powiewają dumnie przy wejściu do naszego budynku. Yay^^

Gusta i gusciki

Dziś miałam totalnie pusty kalendarz. Wow! Zero spotkań, telefonów, wideokonferencji, nawet lunchu nie miałam omówionego. Wszystkie big bossy w rozjazdach więc nie ma pracy:)

Wybrałam więc na dzisiejszy dzień mniej oficjalne attire: zamiast marynarki włożyłam kurtkę stylizowana na baseballową z printem panterkowo-kwiatowym. Taka pstrokacizna to nie jest do końca moja stylówa, nie wiem w sumie czemu to kupiłam, ale cholerka drogie było więc wkładam to czasem dla ukojenia sumienia i kamuflażu przed mężem, ze niby robię rozważne zakupy.


Nigdy tylu komplementów nie usłyszałam w pracy! Wszystkie koleżanki zachwycone. A jak wkładam designerskie, ale jednokolorowe sukienki to jest cisza.

niedziela, 8 listopada 2015

Dwie twarze Szanghaju

1:

2:


(Tak, w centrum Szanghaju mozna spotkac koguta nie tylko w zupie!)


BHP po chinsku

Taka sytuacja...
Chwila nieuwagi i beda 3 trupy zamiast jednego...

To sie chyba nazywa selekcja naturalna.

Chinski fryzjer

Wchodze do fryzjera w dzielnicy French Concession w Szanghaju i pani mi podaje taki cennik:
- poczatkujacy fryzjer 35zl
- doswiadczony fryzjer 90zl
- Alex 200zl

Wybieram Alexa gleboko wierzac ze  wyzsza cena jest gwarantem jakosci...

Pan Alex okazal sie byc wystylizowanym Chinczykiem z fioletowymi wlosami. Po przejsciach z koreanskimi fryzjerami juz sie nauczylam, ze warto wyartykulowac na poczatku czego sie oczekuje... Problem w tym, ze Alex nie mowil po angielsku a moj chinski jeszcze nie pokrywa wyrazen typu "prosze mi tu z tylu wycieniowac"... Jakas Niemka z fotela obok pomogla w translacji, ale chyba srednio sie znala, bo efekt znowu nie do konca zbiezny z oczekiwaniami...
Po minie pana fryzjera na koncu czytalam, ze tez srednio byl zadowolony. No coz, chyba jednak wlosy europejskie inaczej sie ukladaja niz wlosy azjatyckie przy tym samym cieciu.

No dobra, bez paniki, jest lepiej... niewiele lepiej, ale lepiej. Po prostu klasyczny bob bez fajerwerkow. Dam na sobie poeksperymentowac jeszcze w Japonii - jak tam nie wyjdzie to juz na serio poprosze szefa o aneks do kontraktu z obietnica wizyty w Europie przynajmniej raz na kwartal.

Na czas wizyty u fryzjera w Szanghaju zostawilam meza na masazu na przeciwko (takie malzenskie triki, zeby nie narzekal, ze musi czekac;)) Jeszcze pan go tam nie skonczyl ugniatac, wiec czekam grzecznie w recepcji i slucham jak jeden Francuz sie awanturuje, ze on tu dopiero co wysiadl z samolotu z Paryza po tylu godzinach lotu, zamowil sobie relaksacyjny masaz u pani Helen a mu daja pania Elen! Absurd sytuacji polega na tym, ze Francuzi nie wymawiaja H, wiec pani recepcjonistka srednio kumala o co mu chodzi... Ehh, Francuzi - jedyna zaleta z tego, ze jest ich 200.000 (!) w Szanghaju to to, ze generuja czeste dostawy serow i wina w dobrych cenach. 

czwartek, 5 listopada 2015

Climbing!

W Wietnamie zlapalismy bakcyla na wspinanie w terenie i spacerujac po skalkach pod Seulem olsnilo nas, ze Korea jest idealna do wspinaczki skalkowej. No, jednak jakies zalety mieszkania w Korei poza ... hmm... bliskoscia do Japonii i innych fajnych miejscowek wakacyjnych;) 

Znalezlismy koreanskiego pana instruktora mowiacego po angielsku. Okazalo sie, ze pan zostal adoptowany przez amerykanska pare i wychowal sie cale zycie w Stanach, przyjechal pare lat temu poznac kraj swojego etnicznego pochodzenia i zostal na dobre. Takze gorzej mu szlo w zasadzie po koreansku niz po angielsku:) Anyways, wyposazyl nas elegancko w sprzet, zrobil intro teoretycznr i ruszylismy w gory.

Na pierwszy ogien poszlismy na granitowy slab - czyli niemal pionowa skale bez szczegolnych wypustek i chwytow. Wspiecie na nia wydawalo mi zaprzeczeniem prawom fizyki, ale z fizyki nigdy nie bylam dobra, wiec podjelam probe. Magia! Gumowa podeszwa butow wspinaczkowych dzialala jak klej! Dla laika wyglada to dosc niemozliwie, wiec mysle, ze jestesmy na miliardzie fotek Koreanczykow spacerujacych u podnoza gory.

Widok z gory powalajacy. Morze wiezowcow naszego megacity - i to byly w zasadzie tylko przedmiescia.