Podobno bogaty kraj to taki, w którym nikogo nie stać na sprzątaczkę. No więc w Szanghaju każdy ma sprzątaczkę... A właściwie nie sprzątaczkę, tylko ayi, z chińskiego: ciocię. Ayi w Chinach to pani sprzątająca, gotująca, prasująca, piorąca, chowająca dzieci. Taka matka Polka minus matka i minus Polka;)
My na początku byliśmy trochę oporni – tyle lat żyliśmy bez pani sprzątającej, co nam tu obca kobita będzie po mieszkaniu łazić. Przekonała nas jednak cena i wzięliśmy jedną najpierw na próbę. Nauczeni doświadczeniem, że w Chinach nikt niczego nie robi dokładnie, staliśmy nad tą biedną Zhou i jej tłumaczyliśmy na pół po chińsku, na pół po migowemu, co, jak, czym ma sprzątać. Początkowymi jej wizytami byliśmy bardziej umordowani, niż gdybyśmy sami wszystko sprzątali. Potem jednak trochę odpuściliśmy i zauważyliśmy, że Zhou lepiej zna się na sprzątaniu od nas... To ci niespodzianka... Im więcej wolnej ręki jej dawaliśmy, tym bardziej byliśmy z niej zadowoleni. Kobitka nawet słuchawki do iPhone’a nam zawiązywała w elegancką pętelkę... Szybko więc wręczyliśmy jej dodatkowy zestaw kluczy i podpisaliśmy kontrakt na cotygodniowe sprzątanie.
Jak raz zostawiła nas na 2 tygodnie, bo pojechała do swojego domu rodzinnego na Chiński Nowy Rok, to bardziej za nią tękniliśmy niż za własnymi matkami (Mamuś, to tylko taka przenośnia...;)) I tak podobno ma każdy ekspat w Szanghaju. Wielu z nich wyjeżdżając zabierają swoje ayi ze sobą...
Zbliżał się jednak moment mojego powrotu do pracy, musieliśmy poszukać ayi do codziennej opieki nad dzieckiem przez 3-4h, a Zhou miała już grafik zabity. Uderzyliśmy więc do agencji ayi. Mieliśmy właściwie jedno wymaganie: żeby mówiła dobrze po chińsku:) To nie jest żart. Podobno są dzieci ekspatów w Szanghaju, z blond własmi i niebieskimi oczami, które nadają biegle w dialekcie syczuańskim^^ Trochę tak, jakby w Polsce wziąć opiekunkę z głębokiego Śląska albo z Kaszub...
Agencja ustawiła nam interview z 3 kandydatkami. Xin okazała się być bezkonkurencyjna. Jest niesamowicie ciepłą, serdeczną osobą. Ma dwie dorosłe córki – jedną adoptowaną z domu dziecka. Wcześniej pracowała u niemieckiej rodziny, która wystawiła jej taką rekomendację: „Xin dość szybko nauczyła się naszych wysokich standardów higienicznych i potrafiła im sprostać” No tak... clean, very clean, German clean (no i potem jest już tylko my mother’s clean:))
Wygląda jednak na to, że w samych Chinach podchodzą równie serio do profesji ayi co w Niemczech do czystości. Xin przedstawiła nam jakąś małą chińską książeczkę, potwierdzającą, że ukończyła kurs na bycie ayi (!) ze specjalizacją (!!) opieki podczas yuezi – czyli miesiąca po porodzie. Wtedy taka ayi dosłownie mieszka z młodą matką, serwując jej różne dziwne ziółka, które mają jej pomóc dojść do formy po porodzie, plus opiekuje się noworodkiem, żeby matka mogła się wyspać. Good to know jak będę rodzić drugi raz^^
W ogóle podczas tego interview było zabawnie, bo zapytałam kiedy planuje wakacje, a ta mówi, że na Chiński Nowy Rok. No dobrze, to jest święto narodowe, ale kiedy planuje takie wakacje, nooo, w wakacje! Nie mogliśmy się dogadać i to nie ze względu na mój łamany chiński – wygląda na to, że w Chinach nie istnieją inne wakacje niż Chiński Nowy Rok wśród pracowników tego typu usług (w biurach a i owszem mają te swoje szalone 10 dni urlopu, który btw jest w złym tonie wykorzystywać)
Początkowo Xin miała się zajmować tylko naszą latoroślą, a sprzątać miała nadal raz w tygodniu Zhou, ale nasza latorośl ma na tyle długie drzemki, a Xin jest na tyle wytresowana przez Niemców, że w 3 godziny zdąża ogarnąć nam cały dom i nauczyć naszego niemowlaka chińskiego.
Ostatnio na ten przykład piszę do męża z biura: „Jak tam dzidziuś?”, a mąż odpowiada „Dzidziś śpi, a ayi Ci właśnie myje buty od środka...”
Anioł, nie ayi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz