W Szanghaju włosy strzygę u Marco. Marco wygląda jak asystent bibliotekarza, nosi okularki lenonki i ma lichą, niemodną fryzurę. Ale jest maestro w swoim fachu. Bywałam u wielu bardzo drogich fryzjerów w Warszawie, ale nigdy jeszcze nikt mnie tak dobrze nie obciął. Nie wspominając już o kilku bardzo nieudanych próbach strzyżenia u azjatyckich fryzjerów...
To własnie uwielbiam w Szanghaju – tu jest caly świat. Gdybym tak w Warszawie chciała pójść do
włoskiego fryzjera to by mi się zeszło 2 dni i pękłoby jakieś 5k złotych (no co no, trzeba jeszcze kupić torebkę i zjeść dobrą kolację w tym Mediolanie ;)) A w Szanghaju jadę taksóweczką 10 min i o proszę, jestem już u Marco i piję włoskie espresso! W trakcie strzyżenia Marco opowiada mi, jak to planuje narty na północy Włoch w lutym i że musi koniecznie jechać na min 2 tygodnie, bo inaczej jego mamma by mu nie darowała (i mówi to z pełną powagą...) Po 20 minutach wychodzę z piękną
fryzurką i płacę za tę przyjemność jedynie 250zl. Promocja!
Ostatnio Yifei, Chinka z biura, opowiada mi, że zapisała się na kurs włoskiego (!) Wow, to ja jej na to, że znalazłam w Szanghaju swietnego włoskiego fryzjera.
-„Taaak? A ile mu płacisz?”
-„Jedynie 500 yuanów, pół darmo!”
-„Ahaaa.... bo ja fryzjerowi w bramie mojego bloku płacę 50 yuanów...”
No cóż... się ma lekko kręcone włosy, to się płaci Europejskie ceny.
Paznokcie mam na szczęście proste, więc za mani pedi płacę już chińskie ceny i robi mnie Chińczyk, Tony. Tak, są faceci manikurzyści i Tony, tak jak Marco, jest absolutnym mistrzem w swoim fachu. Mimo, że pracuje w dużym studio spa w Szanghaju, to ma swój osobisty zestaw narzędzi, o które dba jak sushi master o swoje noże. Pieści się z moimi rączkami i stópkami, jakby były ubezpieczone na milion dolarów. Szczerze komplementuje mój wybór koloru lakieru do paznokci - klasyczna czerwień z kroplą różu (pod róziowe ubranka mojej córki), co już chyba ostatecznie potwierdza jego orientację seksualną. Pędzelkiem od lakieru operuje tak pewnie i precyzyjnie, że mógłby pisać nim kaligrafię. Na koniec robi mi masaż rąk i stóp z elementami akupresury i pilnuje, żebym nie wyszła za wcześnie, żeby nie zniszczyć jego dzieła, podając mi w międzyczasie zieloną herbatkę.
Rozpieszcza nas ten Szanghaj...
Mojego męża oczywiście też umawiam do Marco i Tony'ego. A co!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz