poniedziałek, 20 listopada 2017

Deszcz na Pudongu

Umawiam się z teamem lokalnym w Szanghaju na spotkanie. Zaproponowali godz. 16. Hmm, trochę późno, bo najpóźniej o 17 muszę wyjść z pracy, żeby nakarmić dziecko, ale tak myślę sobie, że opierdolę tego powerpointa w 15 minut, potem 15min na 2-3 pytania z sali i o 16.30 będę good to go. Wrooooooong...

Już czwarty rok pracuję z Chińczykami, ale najwyraźniej mój mommy's brain ma już pewne dziury i zapomniał jak to jest prezentować coś dla Chińczyków. 

Przez slajdy przeszłam w miarę szybko i pytam czy są pytania. Są. Pada pytanie nr 1, ja odpowiadam, co zajmuje mi max 2 minuty, po czym następuje 15 minutowa dyskusja po chińsku... Pada pytanie nr 2, to samo. Zbliża się godz. 17, myślę sobie, dobra, zamówię sobie cichaczem didi (chiński Uber) i dam im zadać jeszcze 1 pytanie i zmykam. W tym momencie rozlega się grzmot i zaczyna się gigantyczna tropikalna ulewa.  

Na pomysł zamówienia didi wpadła wtedy połowa osób pracujących w Pudongu i appka padła. Z resztą nawet jakby mi się udało coś zamówić, to do wyjazdu z samego parkingu czekałabym chyba pół godziny. W takich momentach najlepsze będzie metro! - pomyślała druga połowa osób pracujących w Pudongu. Kolejka do wejścia przez bramki metra wyglądała tak:


A w samym metrze niemal stage diving jak na dobrych koncertach rockowych.

Do domu dotarłam ledwo żywa, 1.5h później niż normalnie. Dziecko już prawie płacze... ja w sumie też, bo moje baleriny z delikatnej, włoskiej skórki można było wyżąć jak szmatę... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz