poniedziałek, 20 listopada 2017

Medycyna chińska

W czerwcu ruszyły klimatyzatory na pełny regulator i nie wiem czy wywiały wirusy hodowane w zawilgoconych filtrach od zeszłego lata czy po prostu nagłe zmiany temperatury z wilgotno-tropikalnej na sucho-arktyczną to nie coś na co biały człowiek jest zaprogramowany (zwłaszcza biały człowiek na permanentnym niewyspaniu...) Złapałam niniejszym katarek!

Przypomniałam sobie czytankę o byciu chorym z książki do chińskiego i poszłam do chińskiej apteki.
Kontuar z panią w białym kitlu i szafkami leków w pudełeczkach ("European style") był na samym końcu apteki. Na froncie był bardzo rozbudowany dział medycyny chińskiej, z wielkimi słojami suszonych ziółek, korzonków i grzybków. Generalnie chętnie bym poeksperymentowała z ziółkami, ale nie jak karmię piersią. Skierowałam się od razu na koniec apteki do leków zachodnich, ale to była tylko taka peronówka... Pani farmaceutka poleciła mi bowiem wyciąg z lukrecji gładkiej (?!)

Bardzo bym chciała tutaj napisać, ze tak, pomógł, i te zachodnie koncerny farmaceutyczne tylko nas faszerują chemią i kasę trzepią, ale niestety... nie pomógł...

Po paru dniach poszłam do doktora w klinice dla ekspatów i pani (Chinka kształcona w US) powiedziała, że te ziółka, które brałam to nic nie pomogą, ale żadnego zachodniego leku mi nie zaleci, bo karmię piersią. Chińczycy obchodzą się z cieżarnymi i karmiacymi jak z jajkiem. Jak kiedyś wysłałam męża do apteki po maść dla mnie, to też mu nie sprzedali, bo karmię...

No nic, katar przeszedł po 7 dniach, ale co się umordowałam to moje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz