Kurokawa Onsen to mała mieścinka uzdrowiskowa położona wzdłuż strumyka w górach. Bardzo cicho-ciemna, owiana permanentna mgłą, a raczej parą z gorących źródeł. Tu każdy dom to ryokan z onsenem – wiele z nich wygrywa rankingi na najlepsze rotemburo (onsen pod gołym niebem) w Japonii.
Okazało się, że nie tylko my o tym wiemy, ale również grupy Koreańczyków przyjeżdżające tu autokarami. Wszędzie napisy po koreańsku a w naszym ryokanie zatrudnili nawet recepcjonistę Koreańczyka i kelnerkę Chinkę i niestety ich przydzielono do obsługi nas.
Specjalnie dopłaciliśmy za opcje in-room dining, zeby nie uszczesliwiac innych kuracjuszy wieczornym placzem naszego dziecka, ale pan Koreanczyk raczyl byl stwierdzic, ze ta opcja nie jest dostepna, bo jest za duzo gosci wzgledem obslugi (?!) Kolację jedliśmy więc z mężem na zmiany – jedno z nas lulało dziecko na korytarzu, a drugie próbowało się raczyć kaiseki w dużej sali jadalnej. Jedzenie było faktycznie doskonałe i wspaniale zaprezentowane, ale... kelnerka Chinka co chwilę myliła się w kolejności dań (co przy kaiseki jest błędem kwalifikującym do harakiri), plus nie sprzątała pustych talerzy ze stołu (no tak, w Chinach wszystkie danie podaje się na raz!)
Absurd sytuacji polegał na tym, że jak chcieliśmy złożyć skargę na Koreańczyka i Chinkę, to menadżer ryokanu oddelegował recepcjonistę Koreańczyka do odebrania tej skargi, bo tylko on mówił po angielsku. No cóż, nie był to najlepszy ryokan w naszej historii, ale nie dla niego tam przyjechaliśmy...
W Kurokawa Onsen uprawia się onsening – tzn. kupuje się karnet uprawniający do wejścia do 3 z chyba 30 onsenów w wiosce i się chodzi z onsenu do onsenu w yukacie i klapeczkach. My wybraliśmy takie 3:
1) Kurokawa-soo
2) Ikoi
3) Yamamizuki
Kurokawa-soo było z dala od „centrum”, bardzo ciche miejsce, byliśmy tam właściwie sami. Ja weszłam do części damskiej z naszą małą kuracjuszką w koszyku na bieliznę^^ Kompatkowa dzidzia. Dzidziuś sobie grzecznie leżał podczas gdy mama wygrzewała kości w gorącej wodzie. Taki macierzyński to ja rozumiem!
Część męska była obok, więc gadaliśmy z mężem przez płot:) Od gorącej wody byłam już cała czerwona, ale szybko zzieleniałam z zazdrości, jak mąż mi powiedział, że po ich stronie kwitnie piękna wiśnia na różowo. Przypadek? Wait for it.
Ikoi miało część koedukacyjną, ale pani recepcjonistka mnie bardzo zniechęcała do wejścia, marszcząc nos i mówiąc przyciszonym szeptem „Many old men...” Poszłam więc za jej namową do części tylko damskiej, ale to była jakaś farsa – mała sadzawka bez widoku + wycieczka starych Koreanek, więc wzięłam koszyk z naszym Rysiem pod pachę, owinęłam się ręcznikiem, zamknęłam oczy i po omacku wparowałam do części męskiej/koedukacyjnej, żeby tylko nie zobaczyć czegoś, czego nie będę mogła odzobaczyć.
Okazało się, że mój mąż był tam wtedy sam, żadnych gołych starych Japończyków (grunt to wchodzić w porze lunchu) Położyliśmy koszyk z Rysiem na brzegu i wygrzewaliśmy się w tym malowniczym rotemburo, które w tych oparach wyglądało jak z bajki.
Yamamizuki, tak jak Kurokawa-soo, było równiez oddalone od centrum akcji, trzeba było aż podjechać samochodem w górę rzeki, ale warto było. Panie na prawo, panowie na lewo, przy czym nie było drzwi. Do części damskiej szło się krętą dróżką, na końcu której była bramka z powiewającymi flagami, za ktorymi już był pełen negliż.
Jak weszłam, to jeszcze było parę kobitek, ale ponieważ zbliżała się pora lunchu, to onsen szybko opustoszał i można było zrobić sesję foto. A wyglądało to tak:
Wrząca sadzawka w środku gęstego lasu z widokiem na strumyk górski. Wokół żadnych zabudowań, płotów, zasłon. Jakby ktoś zgubił szlak górski, to miałby niezłe widoki^^
Było doskonale. Rysio znowu uciął sobie kimę w koszu na bieliznę i mama mogła powygrzewać stare kości. Wtedy dotarło do mnie, że jak się w zimę chce opalić, to nie trzeba latać na Filipiny - wystarczy podskoczyć na Kyushu. No tan lines!^^
Wracam z onsenu i opwiadam mężowi z wypiekami na twarzy jaki piękny onsen miałam, z jakim widokiem; pokazuję zdjęcia itd. A ten na to, że miał nie jedną sadzawkę a parę, z widokiem nie na jeden strumyk, ale na 3 łączące się w jeden duży wodospad. Kolejny przypadek? No cóż, wygląda na to, że męskie onseny w Japonii są zawsze piękniejsze! To coś mówi o kulturze japońskiej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz