Nienawidzę stycznia... Jest wtedy mało słońca i mało pieniędzy, więc moja piramida Maslowa nie ma na czym stać. Mieszkając jeszcze w Europie zawsze w styczniu obiecywałam sobie, że na kolejny styczeń kupuję z wyprzedzeniem bilety do ciepłych krajów. I co styczeń to samo. Ale nie w tym roku!
Wróciliśmy 4. stycznia do naszych koreańskich biur - w mojej firmie oczywiście nic się nie działo i dziać nie zamierzało do połowy stycznia (Francja) a u męża ten projekt wcale nie taki zapóźniony i generalnie chill. No to wysłałam męża po 2 dni urlopu (a dopiero co wrócił z 2 tygodniowego) Mission impossible. Mąż chciał to zamienić na zabicie smoka, ale mój argument z obchodzeniem jego 30-tych urodzin na plaży wygrał.
No więc szef bezpośredni pobladł, przewrócił oczami i kazał iść do szefa szefa (co pewnie po koreańsku oznacza wyraźne NIE, ale w takich sytuacjach mąż udaje, że nie kuma) Szef szefów średnio mówi po angielsku, więc mąż narysował w kalendarzu torcik w niedzielę i dwa "X" na poniedziałek i wtorek i pyta drukowanymi literami: "Birthday, vacation, 2 days, possible?". Ten pokręcił głową, posapał trochę, ale się zgodził.
To nie koniec:) Żeby wniosek urlopowy nabrał mocy urzędowej, musi się podpisać na nim jakiś ważny pan Mr. Yang, którego funkcja sprowadza się chyba tylko do walidowania wniosków urlopowych. Mr. Yang również nie mówi po angielsku i generalnie zawsze jak mąż do niego idzie to odruchowo wyjmuje długopis z marynarki i podpisuje wszystko jak leci, ale tym razem nie omieszkał niewerbalnie wyrazić, że mąż nie ma wstydu, sumienia, Boga w sercu i szacunku dla pracy.
Na szczęście obchodzi nas to szerokim łukiem i tak: we wtorek 5. stycznia kupiliśmy bilety a w piątek 8. stycznia już lecieliśmy na Filipiny. Ahoj przygodo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz