Lunche biznesowe w Szanghaju mają swoją specyfikę... Już nie pamiętam, czy to opisywałam, jeśli tak to krótkie przypomnienie:
W każdym biurowcu jest przynajmniej jedno piętro przeznaczone na mega restauracje, która wygląda trochę jak sala bankietowa - krzesła mają białe fartuszki, stoły okrągłe na 6+ osób, na środku jest "lazy Suzy", czyli obracana tafla szkła, żeby każdy mógł wszystkiego popróbować. Każda restauracja specjalizuje się w potrawach z jednej prowincji chińskiej, co wcale nie zawęża wyboru potraw. Menu jak ksiażka telefoniczna ze zdjęciami. Jedna osoba dokonuje wyboru dań, które podawane są sukcesywnie. Selekcja im szersza tym lepsza - od żaby po żółwia, przy czym kolejność jest trochę losowa. Anna Lewandowska by się przekręciła;) Jak już następuje ten moment, że jest przestój w donoszeniu kolejnych dań, a Ty już pękasz w szwach, to oznacza to, że za chwilę wjadą jeszcze 3 syte dania i każde jest "very special" i każdego musisz spróbować.
Tyle ogółem, teraz szczegół. W piątek wyjątkowo nie poszliśmy w szerokim składzie, tylko w 4 osoby: ja, mój szef, jedna managerka i jeden manager, więc było zdecydowanie fajniej - dostaliśmy mały okrągły stolik i było każdego słychać. No i managerka zaczyna gadkę, że bardzo schudłam i świetnie wyglądam. Z kolei manager pogratulował mojemu szefowi awansu. No to co, to po piwku, nie? No to ja mówię, że moja nowa figura to dzięki wycięciu m.in. piwa z jadłospisu. Oj tam, oj tam - jest okazja, toast trzeba wznieść! (Godzina 12 w południe...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz