Na pożegnanie parę fotek z folklorem lotniskowym w Seulu
wtorek, 22 grudnia 2015
poniedziałek, 21 grudnia 2015
Panie na prawo...
Mamy tu taką klikę dobrych znajomych: „oni” to nauczyciele angielskiego z UK/Szkocji/USA, „one”
to ich dziewczyny/żony Koreanki. Jak się spotykamy cała ekipa w restauracji, to
dziewczyny inicjują od razu podział na stół chłopców i stół dziewczyn i
niestety mi przypada miejsce w grupie dziewczęcej:/ Oznacza to, że przez 90%
czasu one trajkoczą coś po koreańsku, a ja się tylko uśmiecham i patrze na cały teatrzyk. Mimo, że są to młode dziewczyny i maja zagranicznych facetów to w
grupie od razu zachowują się po koreańsku. Czyli pełna hierarchia wg wieku i
statusu matrymonialnego.
Najstarsza jest zamężna i jest aktualnie w zaawansowanej ciąży, wiec ona wie wszystko najlepiej
i to ona dyryguje gdzie jaki talerz postawić na stole i ile yżu zamówić. Dwie są w podobnym wieku, ale jedna z nich jest zamężna, wiec ta druga mówi do niej „onni”,
czyli „starsza siostro”. Najmłodsza w ogóle nie ma mocy decyzyjnej przy stole i nakłada sobie wszystko jako ostatnia. Ale jak zakrztusiła, to wszystkie rzuciły się jej na pomoc, bo przecież starsze „siostry” dbają o swoje młodsze „siostry”.
Co mnie jeszcze szokuje... jak już trafia się ten moment, kiedy dziewczyny się orientują, że jestem przy stole i przerzucają się na angielski, to okazuje się, że one po tym angielsku tak bardzo średnio...
A ponowie nauczyciele angielskiego. No cóż, język miłości jest jednak uniwersalny!
Matka roku
Corka jednej
asystentki dostala jakiegos paskudnego rota wirusa i trafila do szpitala. I co
ta asystentka zrobila? Oczywiscie przyszla do pracy rozsiewac dalej tego wirusa,
zamiast wspierac swoje 4-letnie dziecko (btw, jej maz pracuje na stale daleko
poza Seulem...)
Najlepsze jest
to, ze ona na serio nie ma nic do roboty w pracy, bo zostala zatrudniona na
zastepstwo, ktore zasadniczo sie juz skonczylo. Czysto teoretycznie jej
kontrakt powinien sie juz skonczyc, ale koreanskiego systemu HR nie pojmiesz.
W firmie mojego
meza na ten przyklad nikt sie szczegolnie nie przejmowal, ze jego kontrakt sie
konczy i trzeba go odnowic, bo inaczej wiza wygasa. Totalny luz. Juz wpadlismy
w paranoje, ze chca go wyrzucic, ale w koncu sie skumalismy, ze kontrakty w
Krei odnawiaja sie automatycznie i moj maz najwidoczniej wpisal sie w koreanski
pejzaz, bo nie zreflektowali sie, ze w przypadku obcokrajowca ten proces
powinien byc bardziej formalny...
wtorek, 15 grudnia 2015
Bułka przez bibułkę
Po tej misji w Azji powinnam dostać jakiś pas w ekwilibrystyce w ramach azjatyckiego zawiłego kontekstu kulturowego. Może nie od razu czarny, bo pewnie to wymaga poślubienia Azjaty, ale jakiś pas na pewno. Bo pasem pokręconej azjatyckiej mentalności dostaje po dupie codziennie.
Siedzę sobie dziś na spotkaniu z Koreańczykami i nieopatrznie zadałam pytanie menadżerowi zespołu, na które on odpowiedzi niestety nie znał. Niestety nikt z zespołu go nie wybronił, a że trochę go przyparłam do ściany, więc ten palnął totalną głupotę.
Jako, że ta informacja jest kluczowa dla mojego projektu, to muszę zapytać kogoś innego. Oczywiście w taki sposób, żeby ten pierwszy manager nie został skonfrontowany, bo utraci twarz. No to ustawiam spotkanie z innym managerem, który ma większą szansę znać się na temacie (niewiele większą, ale większą...) Oczywiście na osobności, a ten doprosił swojego dobrego kolegę - pierwszego managera. Great.
Wiłam się jak piskorz, żeby nie wyszło, że próbuje weryfikować to co mi powiedział pierwszy manager, ale było ciężko. Ten drugi manager nie wiedział o poprzednim spotkaniu i podał zupełnie inną wersję wydarzeń niż jego kolega, podając jeszcze konkretne dane na poparcie swoich tez. Pierwszy manager zrobił się cały czerwony z zakłopotania i złości. Myślę, że zajmie nam trochę odbudowanie relacji... Z Koreańczykiem 40+ jak z jajkiem.
Inna sytuacja z dzisiejszego dnia - tym razem z Japończykami.
Team globalny co miesiąc szykuje jeden raport dla Japończyków. Tym z kolei jedna rzecz w tym raporcie nie pasowała, więc zamiast to wyartykułować i poprosić team globalny o zmianę, to Ci postawili swój raport. No i mamy teraz 2 niemalże identyczne raporty. Oczywiście jest to totalnie nieefektywne.
Moją pierwszą ideą było zorganizowanie wideokonferencji z teamem globalnym i japońskim, żeby wybrać który chcemy kontynuować. Z czym tu się patyczkować! Mój mentor, Francuz żonaty z Japonką, doradził mi jednak, że to do niczego nie doprowadzi, bo team japoński w życiu nie wyartykułuje na głos, ze coś im się nie podoba w raporcie globalnym jak team globalny będzie w sali.
No, także jutro czeka mnie kolejne ćwiczenie gimnastyczne z naprowadzania Japończyka na wybór jednego z raportów w taki sposób, żeby nikt po drodze nie stracił twarzy i żeby nie było zero-jedynkowego porównywania obu raportów. Chyba pójdę po podwyżkę... albo do wariatkowa.
Siedzę sobie dziś na spotkaniu z Koreańczykami i nieopatrznie zadałam pytanie menadżerowi zespołu, na które on odpowiedzi niestety nie znał. Niestety nikt z zespołu go nie wybronił, a że trochę go przyparłam do ściany, więc ten palnął totalną głupotę.
Jako, że ta informacja jest kluczowa dla mojego projektu, to muszę zapytać kogoś innego. Oczywiście w taki sposób, żeby ten pierwszy manager nie został skonfrontowany, bo utraci twarz. No to ustawiam spotkanie z innym managerem, który ma większą szansę znać się na temacie (niewiele większą, ale większą...) Oczywiście na osobności, a ten doprosił swojego dobrego kolegę - pierwszego managera. Great.
Wiłam się jak piskorz, żeby nie wyszło, że próbuje weryfikować to co mi powiedział pierwszy manager, ale było ciężko. Ten drugi manager nie wiedział o poprzednim spotkaniu i podał zupełnie inną wersję wydarzeń niż jego kolega, podając jeszcze konkretne dane na poparcie swoich tez. Pierwszy manager zrobił się cały czerwony z zakłopotania i złości. Myślę, że zajmie nam trochę odbudowanie relacji... Z Koreańczykiem 40+ jak z jajkiem.
Inna sytuacja z dzisiejszego dnia - tym razem z Japończykami.
Team globalny co miesiąc szykuje jeden raport dla Japończyków. Tym z kolei jedna rzecz w tym raporcie nie pasowała, więc zamiast to wyartykułować i poprosić team globalny o zmianę, to Ci postawili swój raport. No i mamy teraz 2 niemalże identyczne raporty. Oczywiście jest to totalnie nieefektywne.
Moją pierwszą ideą było zorganizowanie wideokonferencji z teamem globalnym i japońskim, żeby wybrać który chcemy kontynuować. Z czym tu się patyczkować! Mój mentor, Francuz żonaty z Japonką, doradził mi jednak, że to do niczego nie doprowadzi, bo team japoński w życiu nie wyartykułuje na głos, ze coś im się nie podoba w raporcie globalnym jak team globalny będzie w sali.
No, także jutro czeka mnie kolejne ćwiczenie gimnastyczne z naprowadzania Japończyka na wybór jednego z raportów w taki sposób, żeby nikt po drodze nie stracił twarzy i żeby nie było zero-jedynkowego porównywania obu raportów. Chyba pójdę po podwyżkę... albo do wariatkowa.
Owoce
Już były posty jak to drogie są jabłka w Korei. Dolar za jabłko to generalnie przecena.
Ale, ale! W porównywalnych cenach są też mango, awokado, kiwi, ananasy, banany i marakuje, co już na serio jest promocją w porównaniu z Polską.
Wszystko dzięki bliskości Filipin i dobrych układach Korei z Nową Zelandią!
I wszystko pyszne, soczyste, dojrzewane na słońcu, a nie w pudełku.
Ale, ale! W porównywalnych cenach są też mango, awokado, kiwi, ananasy, banany i marakuje, co już na serio jest promocją w porównaniu z Polską.
Wszystko dzięki bliskości Filipin i dobrych układach Korei z Nową Zelandią!
I wszystko pyszne, soczyste, dojrzewane na słońcu, a nie w pudełku.
sobota, 5 grudnia 2015
Rock star moment
Nie sądziłam nigdy, że moja praca sprawi kiedykolwiek, że poczuję się jak gwiazda rocka albo chociaż gwiazda K-POPu. A jednak!
Wychodzę z lotniska i nagle parę Koreanek wyskakuje z tłumu z długimi lunetami i ładują zdjęcia jak z karabinów maszynowych. Szelest migawek i błysk fleszy. Tak się wraca z podróży służbowej! Wypatrujcie mnie jutro na pierwszych stronach gazet!
P.S. Tuż za mną wychodziło dwóch wymuskanych Koreańczyków w ciemnych okularach... Przypadek? I think so!
piątek, 4 grudnia 2015
czwartek, 3 grudnia 2015
Zmiany, zmiany, zmiany
Pracuję już z tymi Japończykami niemal dwa lata i wydaje mi się, że zaczynam crackować ich system komunikacji.
"We made a big progress" - zaczeliśmy rozważać zrobienie pewnej zmiany, ale niczego jeszcze nie dotknęliśmy
"Thank you very much for your help" - maleńka, co Ty wiesz o naszym rynku...
"That's very interesting idea" - zapomnij
"Maybe it is possible" - wątpię
"Maybe it is not impossible" - nie ma opcji
Itd itp...
Odpaliłam sobie jakąś prezentację sprzed dwóch lat z listą moich propozycji zmian tu i ówdzie - wprowadzono do tej pory słownie zero. Nie wprowadzono też praktycznie żadnych zmian spoza tej listy.
To, że ta firma jeszcze nie upadła wynika tylko z tego, że każda japońska firma w mojej branży tak funkcjonuje. Nikt niczego nie zmienia, wszyscy mają zyski - jedni mniejsze drudzy większe i tyle. A jak zmienia to tylko o 0,05% nazywając to "drastic change".
Strach przed zmianą wynika w pewnym stopniu z szeregu kataklizmów, które mocno przeczołgały Japończyków. Jak tu cokolwiek planować, jak nie wiadomo czy nie będzie za chwilę mega trzęsienia ziemi albo bomby atomowej?
Poza tym zmiana oznacza, że poprzedni stan był zły - czyli ktoś, kto ustanowił ten stan coś po drodze spierdolił i wprowadzając zmianę ta osoba automatycznie straci twarz.
Na ten przykład: przepchnięcie zmiany głupiej decyzji CEO sprzed 2 lat jest ultra niemożliwe. Prędzej firma pójdzie na dno niż ktoś podważy decyzję CEO. Także już się nauczyłam, że zanim zaproponuję zmianę muszę najpierw wybadać czy nie jest to w kontrze do decyzji jakiegoś ważnego Japończyka. Jeśli jest, należy odpuścić temat i tyle. Rok mi to zajęło. Drugi rok uczyłam się radzić sobie z frustracją z tym zwiazaną...
środa, 2 grudnia 2015
Przeklinanie
Pracując w tak międzynarodowym środowisku, lawirując między angielskim, niemieckim, francuskim, chńskim i łamanym koreańskim, orientujesz się w pewnym momencie, że przeklinać umiesz tylko po polsku. Myślę, że moi miedzynarodowi interlokutorzy znają mnie tylko w połowie przez to, a tacy współpasażerowie na trasie Seul-Tokio to już w ogóle nie kumają o co cho, jak rozmawiam przez telefon z dobrą koleżanką po polsku.
Odczuwam ewidentną przyjemność z siarczystego przeklinania po polsku w azjatyckim miejscu publicznym. Tak, to jest coś czego mi będzie brakować po powrocie do Europy...
Milczenie jest złotem
Dziś miałam spotkanie w grupie 4 Europejczykow, 3 Koreańczykow i jednego Hindusa nt. miedzynarodowego projektu. Nie-Europejczycy nie odezwali się ani razu przez całe 2h. Przypadek? I don't think so.
Absurd tygodnia
Jesień w Korei tego roku jest zdecydowanie gorsza niż rok temu.
Taki widok jak ten mam tylko przez średnio 4 dni w tygodniu, czyli o 4 dni więcej niż w Warszawie i 3 dni mniej niż w Madrycie. Akurat dzisiaj był dzień pogody "polskiej" - czytaj deszcz, wiatr, szarówka - tylko się powiesić, ewentualnie nalać sobie whisky i usiąść przy kominku. I co Koreańczycy zrobili? Zamówili mycie okien. Dziękuję.
Ryba
Już było parę postów o targu rybnym Noryangjin w Seulu. Ale ostatnio odkryliśmy nową jakość! Wszystko dzięki mojemu szefowi Francuzowi, który polecił mi zapuścić się w drugą alejkę, gdzie sprzedają takie oto pyszności:
We Francji nie bez powodu eksponuje się tylko ogon. Po raz kolejny sprawdza się zasada, że im mniej efektownie wygląda ryba tym lepiej smakuje. A w mleku kokosowym z imbirem, czosnkiem i skórką cytrynową smakuje naprawdę wyjątkowo!
Kolejna zaleta drugiej alejki jest taka, że te wszystkie umarlaki kosztują dwa razy mniej niż te ledwo żywe ryby w akwariach w pierwszej alejce i wcale nie są specjalnie mniej świeże. Trzeba tylko sprytnie ominąć stoiska z płaszczkami emitujacymi produkty przemiany materii całą swoją powierzchnią.
Parę fotek z tej przyjemności:
środa, 25 listopada 2015
Feiyue
Jedyna marka, która szczyci się tym, że jest "made in China".
Firma Feiyue powstała w latach 20. w Szanghaju i zaopatrywała przez lata mnichów z klasztoru Shaolin. W 2006 roku jacyś francuzi się wzieli do roboty i wywindowali tę markę do rangi kultowej.
Teraz noszą je wspinacze, parkourerzy, entuzjaści sportow walki. Szafiarki też nie gardzą.
Kultowe, nie kultowe, najwygodniejsze trampki jakie miałam w życiu. I najtańsze!
wtorek, 24 listopada 2015
Bond
Poszliśmy na nowego Bonda z naszą ulubioną mieszaną parą znajomych (on prosty Amerykanin, ona Koreanka-kosmitka). Echo kupiła bilety, bo oczywiście miała jakieś punkty (wszyscy Koreańczycy mają jakieś punkty...) i proszsz, tak wyglądają koreańskie bilety do kina!
Skąd ta kreatywność w tym narodzie???
Ale to nie był koniec niespodzianek tamtego wieczoru!
Można sobie zażyczyć photo-ticket i narysować serduszko lub napisać LOVE (po koreańsku).
A to jest koreański system słomkowy dla par:
Skąd ta kreatywność w tym narodzie???
Ale to nie był koniec niespodzianek tamtego wieczoru!
Po seansie poszliśmy na pizze do fajnej pizzerii, której naprawdę dobrze idzie stylizowanie się na włoską pizzerię, z piecem opalanym drewnem, winem domowym z butelki a nie z kartonu i takie tam. Co zamówiła nasza koreańska maskotka wieczoru? Pizzę z frytkami:
Listopad w Korei
Jeszcze parę fotek na rozgrzanie (z zazdrości :P) naszych przyjaciół z zimnej Polski:
Company picnic
Krótkie przypomnienie dla niewiernych czytelników: company picnic w Korei trwa 2 dni, od piątku do soboty i polega na piciu soju do 3 nad ranem przy karaoke a o 6 rano jest pobudka i wszyscy idą w góry. Kto nie dotrze na szczyt, temu nie zależy na firmie.
No więc ja się sprytnie wymiksowałam z tej przyjemności (zwłaszcza, że było zimno i padalo), mąż natomiast musiał jechać. Piknik był oddalony o 5 godzin autokarem od Seulu, co w weekendy oznacza 6-7 godzin (mówimy nadal o wypadzie firmowym na 2 dni...)
Zazwyczaj na tego typu imprezach jest przewodnik, który opowiada coś przez mikrofon. Nie w Korei! W Korei uruchamia się grupowy chat na KakaoTalk i tak się przekazuje komunikaty organizacyjne.
Kolacja przyjechała razem z nimi z Seulu - team building przy robieniu Korean BBQ to doskonała opcja; Koreańczycy są bardzo sprytni w tego typu rzeczach, jedna osoba smaży, druga rozstawia talerze, trzecia rozkłada pałeczki, czwarta nalewa piwo i generalnie po minucie masz full service.
Po kolacji było oczywiście picie soju, śpiewy, skakanie przez ognisko, a senior project manager grał w tym czasie na tamburynie:)
Rano wszyscy się zerwali i poszli na hiking. Jak o 15 w sobotę zeszli z gór to postanowili jeszcze pójść na obiad - przecież nikomu się nie spieszy do domu na weekend...
A kolacja bardzo wyszukana - specjalność prowincji Jeolla o nazwie hongeohoe (przez expatów znana pod kryptonimem "smelly fish")
Jest taka rybka w Korei, która wydala produkty przemiany materii całą swoją powierzchnia...
W związku z czym mięso ma mocny zapach amoniaku i je się na surowo jak sashimi solo, choć dopuszcza się zrobienie sobie "kanapki" z boczku, ryby i kimchi - wtedy amoniak idzie "tylko" nosem, ale nie czuć go w smaku. Pysznie!
No więc ja się sprytnie wymiksowałam z tej przyjemności (zwłaszcza, że było zimno i padalo), mąż natomiast musiał jechać. Piknik był oddalony o 5 godzin autokarem od Seulu, co w weekendy oznacza 6-7 godzin (mówimy nadal o wypadzie firmowym na 2 dni...)
Zazwyczaj na tego typu imprezach jest przewodnik, który opowiada coś przez mikrofon. Nie w Korei! W Korei uruchamia się grupowy chat na KakaoTalk i tak się przekazuje komunikaty organizacyjne.
Kolacja przyjechała razem z nimi z Seulu - team building przy robieniu Korean BBQ to doskonała opcja; Koreańczycy są bardzo sprytni w tego typu rzeczach, jedna osoba smaży, druga rozstawia talerze, trzecia rozkłada pałeczki, czwarta nalewa piwo i generalnie po minucie masz full service.
Po kolacji było oczywiście picie soju, śpiewy, skakanie przez ognisko, a senior project manager grał w tym czasie na tamburynie:)
Rano wszyscy się zerwali i poszli na hiking. Jak o 15 w sobotę zeszli z gór to postanowili jeszcze pójść na obiad - przecież nikomu się nie spieszy do domu na weekend...
Jest taka rybka w Korei, która wydala produkty przemiany materii całą swoją powierzchnia...
W związku z czym mięso ma mocny zapach amoniaku i je się na surowo jak sashimi solo, choć dopuszcza się zrobienie sobie "kanapki" z boczku, ryby i kimchi - wtedy amoniak idzie "tylko" nosem, ale nie czuć go w smaku. Pysznie!
Temple stay
Lonely Planet bardzo poleca overnight temple stay w Korei, zwłaszcza w Guinsa Temple, który wygląda tak:
Zdjęcie faktycznie spektakularne, więc zabukowałam nam noc u mnichów - całe 20$ z wyżywieniem. Deal roku. Fine print jest taki, że żeby tam komfortowo dojechać trzeba mieć samochód, którego wypożyczenie na 2 dni w Korei kosztuje ok. 200$. Żeby zachować pokutny charakter weekendu wybraliśmy jednak transport publiczny (który btw nie jest taki zły w Korei...)
Parę widoków z "drogi":
No piękna ta Korea! Zawsze jak wyjeżdżamy na weekend poza Seul wycofuje się rakiem ze wszystkich przekleństw pod adresem Korei - niestety ten stan trwa mniej więcej do poniedziałku godz. 9.00, kiedy to wchodzę do biura...
Wracając do temple stay - plan imprezy byl taki:
14.00 check-in
16-18 spacer po włościach klasztornych
18 - kolacja
19-21 lekcja medytacji i mnisiego mruczenia
3 nad ranem - ceremonia poranna
6 - sniadanie
7-9 - spacer w ciszy po górach + medytacja na szczycie
10 -11 - ceremonia herbaciana z mnichami
12.00 - check-out
Jak dotarliśmy do klasztoru, pan mnich wręczył nam od razu jakieś klasztorne wdzianka do ubrania. W mailu uprzedzali wcześniej, żeby wziąć ze sobą ciuchy/bieliznę do założenia pod spód, które umożliwiają przyjęcie pozycji lotosu, co mój mąż skomentował "chyba ich pojebało...";)
Zakwaterowano nas w pokojach - panie na prawo, panowie na lewo. Mi przypadło mieszkać z parę lat młodszymi dziewczynami z Izraela i Turcji, które otarły się już o 3 różne religie i teraz są niezdrowo zafascynowane buddyzmem. Jak oznajmiłam, że ja z tej całej atrakcji najbardziej jestem zainteresowana jedzeniem, to trochę się dziwnie popatrzyły.
No co no, w gazecie pisali, że jakiś gwiazdkowy kucharz Michelin przyjechał do Korei szukać inspiracji (kaskader) i bardzo chwalił właśnie kuchnię klasztorną - że wszystko takie zdrowe, świeże a smaki delikatne, nie przytłumione ostrą czerwoną pastą chilli.
No więc faktycznie ta kuchnia jest inna, jest delikatniejsza, ale czy znowu taka inspirująca to nie wiem. Każdy posiłek wygląda tak samo więziennie:
Biały ryż, zupa z fermentowanej soi, kimchi 1, kimchi 2, kimchi 3. Oczywiście nie może być mowy o mięsie, rybach, czy czymkolwiek co wcześniej umarło, bo przecież to mógł być Twój nauczyciel historii z poprzedniego wcielenia.
Zasada jest też taka: jedzenie jest za darmo, można jeść do woli, brać dokładki, ale nie można zostawić ani ziarna ryżu na talerzu z wyrazu szacunku dla pracy mnichów, którzy uprawiają wszystko sami i gotują też sami. Na zewnątrz mają mnóstwo gigantycznych glinianych garnków, w których fermentuje soja, kapusta i rzepa.
Zakon w założeniu jest samowystarczalny - Ci, którzy nie pracują w polu ani nie gotują, szyją ubrania, sprzątają, generalnie zajmują się dość przyziemnymi pracami.
Medytacja i modlitwa zdają się zajmować im zdecydowanie mniej czasu niż by się mogło wydawać. W ogóle do tego zakonu Guinsa nalezy podobno 300 mnichów, choć na ceremonii o 3 nad ranem naliczyliśmy ich dosłownie paru. I nie dlatego, że się lenią, tylko, że są na przykład "wypożyczeni" do mniejszych świątynii lub robią daleko w polach i nie wracają na noc; lub przynajmniej tak kryje ich mniszka, która animowała naszą grupę.
Każdy z nas miał w podstawówce nawiedzoną katechetkę, która kazała robić szopki z drewna. Wiemy o co chodzi, prawda? No, to taka była właśnie nasza przewodnicząca mniszka, którą nazwaliśmy dla niepoznaki "siostra Katarzyna".
Siostra Katarzyna mówiła świetnie po angielsku, twierdziła, że w poprzednim wcieleniu była zakonnicą-katoliczką i generalnie cały czas kazała nam się uśmiechać, co doprowadzało nas do szewskiej pasji. Na sesji Q&A przy herbatce nie potrafiła odpowiedzieć sensownie na żadne pytania dot. buddyzmu. Wmawiała nam też, że raz "wyszła z siebie", popatrzyła na siebie z góry, włożyła sobie złotą sztabkę w chory bark, po czym wybudziła się w pełni zdrowa. I że jak będziemy mówić niemiłe rzeczy do szklanki wody i potem ją zamrozimy, to pojawią się na lodzie brzydkie wzorki. A, i twierdziła jeszcze, że to naukowo udowodnione. Mhm, ta.
Ceremonia poranna - wyszło bardzo "biednie" ze względu na małą liczbę mnichów. Nie to co w Nagano, gdzie mnisie mruczenie przeszywało nas na wskroś.
A tu medytacja na szczycie góry. Niestety cieżko się wyciszyć w tak dużej grupie zwłaszcza, że każdy próbował sobie zrobić selfie podczas medytacji.
Reasumując, to "true Korean experience" nie było takie true jak oczekiwaliśmy. Energia dużej grupy zdecydowanie uniemożliwiła wsiąknięcie w zakonne życie i wyciszenie. Siostra Katarzyna nie byla też najlepszym PRowcem ani tego klasztoru, ani buddyzmu W przyszłości damy jeszcze szansę Tybetowi, ale już ostatnią!
Zdjęcie faktycznie spektakularne, więc zabukowałam nam noc u mnichów - całe 20$ z wyżywieniem. Deal roku. Fine print jest taki, że żeby tam komfortowo dojechać trzeba mieć samochód, którego wypożyczenie na 2 dni w Korei kosztuje ok. 200$. Żeby zachować pokutny charakter weekendu wybraliśmy jednak transport publiczny (który btw nie jest taki zły w Korei...)
Parę widoków z "drogi":
No piękna ta Korea! Zawsze jak wyjeżdżamy na weekend poza Seul wycofuje się rakiem ze wszystkich przekleństw pod adresem Korei - niestety ten stan trwa mniej więcej do poniedziałku godz. 9.00, kiedy to wchodzę do biura...
Wracając do temple stay - plan imprezy byl taki:
14.00 check-in
16-18 spacer po włościach klasztornych
18 - kolacja
19-21 lekcja medytacji i mnisiego mruczenia
3 nad ranem - ceremonia poranna
6 - sniadanie
7-9 - spacer w ciszy po górach + medytacja na szczycie
10 -11 - ceremonia herbaciana z mnichami
12.00 - check-out
Jak dotarliśmy do klasztoru, pan mnich wręczył nam od razu jakieś klasztorne wdzianka do ubrania. W mailu uprzedzali wcześniej, żeby wziąć ze sobą ciuchy/bieliznę do założenia pod spód, które umożliwiają przyjęcie pozycji lotosu, co mój mąż skomentował "chyba ich pojebało...";)
Zakwaterowano nas w pokojach - panie na prawo, panowie na lewo. Mi przypadło mieszkać z parę lat młodszymi dziewczynami z Izraela i Turcji, które otarły się już o 3 różne religie i teraz są niezdrowo zafascynowane buddyzmem. Jak oznajmiłam, że ja z tej całej atrakcji najbardziej jestem zainteresowana jedzeniem, to trochę się dziwnie popatrzyły.
No co no, w gazecie pisali, że jakiś gwiazdkowy kucharz Michelin przyjechał do Korei szukać inspiracji (kaskader) i bardzo chwalił właśnie kuchnię klasztorną - że wszystko takie zdrowe, świeże a smaki delikatne, nie przytłumione ostrą czerwoną pastą chilli.
No więc faktycznie ta kuchnia jest inna, jest delikatniejsza, ale czy znowu taka inspirująca to nie wiem. Każdy posiłek wygląda tak samo więziennie:
Zasada jest też taka: jedzenie jest za darmo, można jeść do woli, brać dokładki, ale nie można zostawić ani ziarna ryżu na talerzu z wyrazu szacunku dla pracy mnichów, którzy uprawiają wszystko sami i gotują też sami. Na zewnątrz mają mnóstwo gigantycznych glinianych garnków, w których fermentuje soja, kapusta i rzepa.
Zakon w założeniu jest samowystarczalny - Ci, którzy nie pracują w polu ani nie gotują, szyją ubrania, sprzątają, generalnie zajmują się dość przyziemnymi pracami.
Medytacja i modlitwa zdają się zajmować im zdecydowanie mniej czasu niż by się mogło wydawać. W ogóle do tego zakonu Guinsa nalezy podobno 300 mnichów, choć na ceremonii o 3 nad ranem naliczyliśmy ich dosłownie paru. I nie dlatego, że się lenią, tylko, że są na przykład "wypożyczeni" do mniejszych świątynii lub robią daleko w polach i nie wracają na noc; lub przynajmniej tak kryje ich mniszka, która animowała naszą grupę.
Każdy z nas miał w podstawówce nawiedzoną katechetkę, która kazała robić szopki z drewna. Wiemy o co chodzi, prawda? No, to taka była właśnie nasza przewodnicząca mniszka, którą nazwaliśmy dla niepoznaki "siostra Katarzyna".
Siostra Katarzyna mówiła świetnie po angielsku, twierdziła, że w poprzednim wcieleniu była zakonnicą-katoliczką i generalnie cały czas kazała nam się uśmiechać, co doprowadzało nas do szewskiej pasji. Na sesji Q&A przy herbatce nie potrafiła odpowiedzieć sensownie na żadne pytania dot. buddyzmu. Wmawiała nam też, że raz "wyszła z siebie", popatrzyła na siebie z góry, włożyła sobie złotą sztabkę w chory bark, po czym wybudziła się w pełni zdrowa. I że jak będziemy mówić niemiłe rzeczy do szklanki wody i potem ją zamrozimy, to pojawią się na lodzie brzydkie wzorki. A, i twierdziła jeszcze, że to naukowo udowodnione. Mhm, ta.
A tu medytacja na szczycie góry. Niestety cieżko się wyciszyć w tak dużej grupie zwłaszcza, że każdy próbował sobie zrobić selfie podczas medytacji.
Reasumując, to "true Korean experience" nie było takie true jak oczekiwaliśmy. Energia dużej grupy zdecydowanie uniemożliwiła wsiąknięcie w zakonne życie i wyciszenie. Siostra Katarzyna nie byla też najlepszym PRowcem ani tego klasztoru, ani buddyzmu W przyszłości damy jeszcze szansę Tybetowi, ale już ostatnią!
Subskrybuj:
Posty (Atom)