wtorek, 24 listopada 2015

Temple stay

Lonely Planet bardzo poleca overnight temple stay w Korei, zwłaszcza w Guinsa Temple, który wygląda tak:


Zdjęcie faktycznie spektakularne, więc zabukowałam nam noc u mnichów - całe 20$ z wyżywieniem. Deal roku. Fine print jest taki, że żeby tam komfortowo dojechać trzeba mieć samochód, którego wypożyczenie na 2 dni w Korei kosztuje ok. 200$. Żeby zachować pokutny charakter weekendu wybraliśmy jednak transport publiczny (który btw nie jest taki zły w Korei...)

Parę widoków z "drogi":







No piękna ta Korea! Zawsze jak wyjeżdżamy na weekend poza Seul wycofuje się rakiem ze wszystkich przekleństw pod adresem Korei - niestety ten stan trwa mniej więcej do poniedziałku godz. 9.00, kiedy to wchodzę do biura...


Wracając do temple stay - plan imprezy byl taki:
14.00 check-in
16-18 spacer po włościach klasztornych
18 - kolacja
19-21 lekcja medytacji i mnisiego mruczenia
3 nad ranem - ceremonia poranna
6 - sniadanie
7-9 - spacer w ciszy po górach + medytacja na szczycie
10 -11 - ceremonia herbaciana z mnichami
12.00 - check-out


Jak dotarliśmy do klasztoru, pan mnich wręczył nam od razu jakieś klasztorne wdzianka do ubrania. W mailu uprzedzali wcześniej, żeby wziąć ze sobą ciuchy/bieliznę do założenia pod spód, które umożliwiają przyjęcie pozycji lotosu, co mój mąż skomentował "chyba ich pojebało...";)

Zakwaterowano nas w pokojach - panie na prawo, panowie na lewo. Mi przypadło mieszkać z parę lat młodszymi dziewczynami z Izraela i Turcji, które otarły się już o 3 różne religie i teraz są niezdrowo zafascynowane buddyzmem. Jak oznajmiłam, że ja z tej całej atrakcji najbardziej jestem zainteresowana jedzeniem, to trochę się dziwnie popatrzyły.

No co no, w gazecie pisali, że jakiś gwiazdkowy kucharz Michelin przyjechał do Korei szukać inspiracji (kaskader) i bardzo chwalił właśnie kuchnię klasztorną - że wszystko takie zdrowe, świeże a smaki delikatne, nie przytłumione ostrą czerwoną pastą chilli.

No więc faktycznie ta kuchnia jest inna, jest delikatniejsza, ale czy znowu taka inspirująca to nie wiem. Każdy posiłek wygląda tak samo więziennie:

Biały ryż, zupa z fermentowanej soi, kimchi 1, kimchi 2, kimchi 3. Oczywiście nie może być mowy o mięsie, rybach, czy czymkolwiek co wcześniej umarło, bo przecież to mógł być Twój nauczyciel historii z poprzedniego wcielenia.

Zasada jest też taka: jedzenie jest za darmo, można jeść do woli, brać dokładki, ale nie można zostawić ani ziarna ryżu na talerzu z wyrazu szacunku dla pracy mnichów, którzy uprawiają wszystko sami i gotują też sami. Na zewnątrz mają mnóstwo gigantycznych glinianych garnków, w których fermentuje soja, kapusta i rzepa.

Zakon w założeniu jest samowystarczalny - Ci, którzy nie pracują w polu ani nie gotują, szyją ubrania, sprzątają, generalnie zajmują się dość przyziemnymi pracami.


Medytacja i modlitwa zdają się zajmować im zdecydowanie mniej czasu niż by się mogło wydawać. W ogóle do tego zakonu Guinsa nalezy podobno 300 mnichów, choć na ceremonii o 3 nad ranem naliczyliśmy ich dosłownie paru. I nie dlatego, że się lenią, tylko, że są na przykład "wypożyczeni" do mniejszych świątynii lub robią daleko w polach i nie wracają na noc; lub przynajmniej tak kryje ich mniszka, która animowała naszą grupę.

Każdy z nas miał w podstawówce nawiedzoną katechetkę, która kazała robić szopki z drewna. Wiemy o co chodzi, prawda? No, to taka była właśnie nasza przewodnicząca mniszka, którą nazwaliśmy dla niepoznaki "siostra Katarzyna".

Siostra Katarzyna mówiła świetnie po angielsku, twierdziła, że w poprzednim wcieleniu była zakonnicą-katoliczką i generalnie cały czas kazała nam się uśmiechać, co doprowadzało nas do szewskiej pasji. Na sesji Q&A przy herbatce nie potrafiła odpowiedzieć sensownie na żadne pytania dot. buddyzmu. Wmawiała nam też, że raz "wyszła z siebie", popatrzyła na siebie z góry, włożyła sobie złotą sztabkę w chory bark, po czym wybudziła się w pełni zdrowa. I że jak będziemy mówić niemiłe rzeczy do szklanki wody i potem ją zamrozimy, to pojawią się na lodzie brzydkie wzorki. A, i twierdziła jeszcze, że to naukowo udowodnione. Mhm, ta.




Ceremonia poranna - wyszło bardzo "biednie" ze względu na małą liczbę mnichów. Nie to co w Nagano, gdzie mnisie mruczenie przeszywało nas na wskroś.

A tu medytacja na szczycie góry. Niestety cieżko się wyciszyć w tak dużej grupie zwłaszcza, że każdy próbował sobie zrobić selfie podczas medytacji.


Reasumując, to "true Korean experience" nie było takie true jak oczekiwaliśmy. Energia dużej grupy zdecydowanie uniemożliwiła wsiąknięcie w zakonne życie i wyciszenie. Siostra Katarzyna nie byla też najlepszym PRowcem ani tego klasztoru, ani buddyzmu W przyszłości damy jeszcze szansę Tybetowi, ale już ostatnią!

1 komentarz: