Nie widziałyśmy się z Japonią długi czas... Od
października zeszłego roku. Już skończył mi się zapas japońskiej zielonej
herbaty, ziołowej pasty do zębów, kremu z kolagenem i makaronu udon, także
bardzo ucieszyłam się na tego biznes tripa, który dodatkowo łączy się z już
wcześniej planowanymi nartami z japońskich Alpach. Perfect timing.
Na dobry początek reaktywacji naszej współpracy
japońscy szefowie zaprosili moich szefów i mnie na kolację. Do restauracji
włoskiej. No tak, ja tu czekam na pyszne sushi od 4 miesięcy a Ci mi będą
serwować jakaś marną azjatycką interpretację spaghetti carbonara. Och jak się
pomyliłam! Domowa pizza na czarnym cieście barwionym atramentem z ośmiornicy, Stek bistecca prawie jak z Florencji. Parmezanowe fondue z domowymi gnocchi. Japończycy robią to dobrze. Do tego pyszne włoskie winka.
Niestety nie robiłam zdjęć, żeby nie robić siary przy szefach szefów, Hitem całego wieczoru był jednak japoński szef szefów, który niestety słabo znosi alkohol . Po pierwszym mikro kieliszku wina zrobił się cały czerwony i zdjął krawat, po drugim kieliszku dostał już czerwonych plam nawet na szyi i uszach i rozpiął dwa guziki od koszuli. Zsunął się lekko na krześle i zaczął opowiadać jakieś bzdury, a my, Europejczycy, wszyscy trzeźwiutenieńcy i zażenowani.
Trzech innych japońskich executive'ów nie piło w ogóle. Marzena (japonistka, tokyo-istka) twierdzi, ze to zły znak. Że nie jesteśmy dla nich aż tak ważnymi gośćmi, żeby obnażyć swoje prawdziwe "indiańskie" oblicze.
Jak dobrze, że jestem Polką i potrafię pić. W Azji wszystkie ważne interesy omawia się przy kieliszku (jednym, drugim, trzecim...) Zdolność racjonalnego myślenia jak wszyscy już bełkoczą jest tu na wagę złota. Świetlana kariera przede mną, nie ma co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz