W poniedziałek się dowiedziałam, że to turbo-ważne
spotkanie u chińskiego regulatora, na które jadę we wtorek jest na temat A i mam przygotować slajdy. We
wtorek wieczorem dowiaduje się, że spotkanie jest na temat B, nie będę prezentować
żadnych slajdów, ale tylko odpowiadać na pytania regulatora. W środę przed
spotkaniem dowiaduje się, że temat B jest bardzo gorący w Chinach, prasa i
telewizja dołączą na spotkanie i moja opinia może wpłynać na decyzję regulatora
w tym temacie. W trakcie spotkania orientuję się, że nie będę odpowiadać na
żadne pytania, tylko mam wygłosić luźny monolog. W środę tuż PO spotkaniu
dowiaduję się, że tak naprawdę już było pozamiatane, że regulator już podjął
wcześniej decyzję i teraz była tylko pokazówka dla mediów. Nie czułam się nigdy
bardziej lost in translation...
Przechodząc do szczegółów... Na środku okrągły stół na
którym już leżały karteczki, który prelegent gdzie siedzi. O dziwo nie napisali
mojego imienia po chińsku... Dalej od stołu siedzieli reprezentanci z tzw.
branży + cały rząd dla dziennikarzy, fotografów i kamerzystów. Spotkanie
otworzono dokładnie o 14.30 czasu atomowego, jakiś Chińczyk się produkował
dobre 15 minut zagajając tematykę spotkania. Potem głos zabrał najstarszy z
prelegentów, jak się okazało profesor z uniwersytetu z bardzo twarzową dziurą w
swetrze wyżartą przez mole. Potem mówił swój monolog inny profesor, trochę
młodszy, potem głos zabrała jeszcze jedna chińska sędzina. Mój tłumacz (kolega
z pracy btw bynajmniej nie po filologii angielskiej) był bardzo rozkoszny – średnio się przykładał do tłumaczenia tych
starych dziadków i co chwilę mi szeptał „OK, this is some meaningless bla bla.
I’ll skip it”
Jak już wszyscy Chińczycy się wypowiedzieli to
przyszła pora na ekspertów z zagranicy. Przede mną puścili pana z Tajwanu
(pytanie czy zaliczają go do zagranicy...) a potem przyszła moja kolej.
Przedstawiono mnie jako Francuzkę i zapowiedziano, że będę mówić o Europie. Dla
Chińczyków w zasadzie nie ma różnicy, czy mówię o Hiszpanii, Francji, Polsce
czy Bułgarii. Wszystko dla nich to Europa (ręka do góry, dla kogo robi różnicę
czy posiłek jest z prowincji Jiangsu, Hebei czy Sichuan... niby jeden pies, ale
jednak jak ten pies jest z prowincji Sichuan to będzie palił dwa razy if you
know what I mean:))
Anyways, rzuciłam jedno zdanie po chińsku, żeby się
podlizać publiczności i przeszłam na angielski. Dzięki temu, że tłumaczył mnie
kolega z pracy, a nie jakaś Chinka po anglistyce, mam gwarancję, że przekaz był
na temat i użyty przeze mnie żargon ubezpieczeniowy „knock-for-knock agreement”
nie był zinterpretowany dwuznacznie. Swoją drogą poczułam w kościach o co
chodzi z tym, że Wałęsa był tak popularny za granicą a nie w Polsce...
Wszyscy mnie słuchali z zaciekawieniem, a jeszcze
większą uwagą darzyli mnie fotografowie i kamerzyści. Cholera wie, czy moja
biała twarz nie błysnęła następnego dnia w chińskich mediach. Może teraz jestem
rozpoznawalną gwiazdą i zaraz się posypią propozycje reklamowania kremu do
wybielania i tuszu do rzęs „otwierającego” oczy? A znajomi mówią, że mam mało
medialną pracę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz