środa, 25 lutego 2015
Okinawa style
Ostatni wieczów urlopu, chcemy zakończyć z przytupem i
pójść na jakąś fajną japońską kolację. Wchodzimy do knajpki „Okinawa Kitchen”
– kucharz do nas wychodzi i mówi, że jest bardzo sorry, ale już sprzedał całe
jedzenie, które na dzisiaj nagotował i zwyczajnie nie ma co podać. No dobra,
zawijamy się i na odchodne rzucam kurtuazyjne „Maybe tomorrow” (oczywiście
wiedząc, że jutra nie będzie, bo już zjeżdżamy na dobre z tych Alp) a pan się
krzywi i mówi, że chyba jednak maybe Tuesday (czyli 3 dni później). Okinawa
style. Tam trzeba jechać na korpo-detoks!
Nozawa Onsen
Ostatni przystanek na naszej narciarskiej trasie.
Urokliwe miasteczko a la „zdrój” w górach, pod którym gotuje się gorąca woda o
mocnym zapachu siarki. Mimo, że góry raczej niskie (1000-1600m), to było chyba
jeszcze więcej śniegu niż w Hakubie.
No dobra, ale czemu akurat Japończycy tak masowo lgną akurat do Nozawa Onsen? Bo to onsen. I to taki z najprawdziwszego zdarzenia.
Te drzwi prowadzą do Japonii sprzed 200 lat.
Standardowo panowie na prawo, panie na lewo. W środku jest tak rustykalnie, że
w każdym innym kraju obawiałabym się grzybicy stóp czy czego tam jeszcze. Wygląda
to tak: jest wielka bania z gorącą wodą, która nieźle daje siarą. Woda
oczywiście bije z głębi ziemi i jest tak gorąca, że aż boli jak się wsadza
zimną nogę do środka. Kafelki odpadają, chodniczek wokół jest wyłożony
drwenianymi deskami nasączonymi już na maksa wodą i siarką. Scenaria niczym z
Inflanckiej, tylko że wszystko w oparach siarki.
System wygląda tak, że nie ma żadnych pryszniców ani toalet. Oczywiście nie ma też takich atrakcji jak darmowe ręczniki. Są za to miedniczki. Nabiera się wody do miedniczki i się spłukuje na brzegach bani, tak żeby „zużyta” woda nie leciała do bani. Potem wchodzi się do środka, po mału, bo gorąca woda naprawdę może boleć, i siedzi się, aż człowiek zamieni się w parzoną ośmiornicę. Potem opcjonalnie można się umyć mydłem i szamponem na zewnątrz bani uważając oczywiście, aby piana nie leciała do bani.
Ciekawe jest, że lokalsi przychodzą dosłownie na 10 minut, nawet bez mycia się. Szybkie spłukanie, parę minut w bani, ubierają się z powrotem (czasem nawet nie potrzeba ręcznika, bo woda tak szybko paruje przy tej temperaturze) i po robocie. Aż miło potem wyjść na mróz.
Byliśmy na tych zabiegach 3 razy i za każdym razem byłam jedyną białą twarzą i za każdym razem byłam zagadywana przez Japonki. Zawsze mi robiły miejsce w bani i podpytywały co ja w tej Japonii robię. Bardzo sympatycznie, choć dziwnie opowiadać nieznajomym o swoich losach kąpiąc się z nimi na golasa w tej samej wannie. Już teraz kumam co autorzy przewodnika o Japonii mieli na myśli pisząc „true Japanese experience” o onsenach.
Dla ustalenia uwagi: mój mąż ma ok. 190cm wzrostu...
Traski narciarskie bardzo fajne. Wielka strefa tree
riding, co przy takiej ilości świeżego puchu jest marzeniem. Troszkę co prawda na nielegalu, ale nie
mówcie nic mojej firmie ubezpieczeniowej:)
Znowu sporo Australijczyków na stokach, ale mimo
wszystko czuć było więcej Japonii w Japonii niż w poprzednim resorcie. Plus w
sobotę tylu Japonczyków najechało, że nie było wątpliwości gdzie jesteśmy.
Proste – Japończycy żyją od weekendu do weekendu; te całe 2 dni urlopowe w roku
przeznaczają na ślub (własny) czy pogrzeb (raczej nie-własny, choć nie wiadomo,
czy nie składają wniosku urlopowego przed popełnieniem seppuku)
No dobra, ale czemu akurat Japończycy tak masowo lgną akurat do Nozawa Onsen? Bo to onsen. I to taki z najprawdziwszego zdarzenia.
System wygląda tak, że nie ma żadnych pryszniców ani toalet. Oczywiście nie ma też takich atrakcji jak darmowe ręczniki. Są za to miedniczki. Nabiera się wody do miedniczki i się spłukuje na brzegach bani, tak żeby „zużyta” woda nie leciała do bani. Potem wchodzi się do środka, po mału, bo gorąca woda naprawdę może boleć, i siedzi się, aż człowiek zamieni się w parzoną ośmiornicę. Potem opcjonalnie można się umyć mydłem i szamponem na zewnątrz bani uważając oczywiście, aby piana nie leciała do bani.
Ciekawe jest, że lokalsi przychodzą dosłownie na 10 minut, nawet bez mycia się. Szybkie spłukanie, parę minut w bani, ubierają się z powrotem (czasem nawet nie potrzeba ręcznika, bo woda tak szybko paruje przy tej temperaturze) i po robocie. Aż miło potem wyjść na mróz.
Byliśmy na tych zabiegach 3 razy i za każdym razem byłam jedyną białą twarzą i za każdym razem byłam zagadywana przez Japonki. Zawsze mi robiły miejsce w bani i podpytywały co ja w tej Japonii robię. Bardzo sympatycznie, choć dziwnie opowiadać nieznajomym o swoich losach kąpiąc się z nimi na golasa w tej samej wannie. Już teraz kumam co autorzy przewodnika o Japonii mieli na myśli pisząc „true Japanese experience” o onsenach.
Snow monkeys
Trzeba było tłuc się godzinę naganowską WKDką a potem
iść 1,5h przez wioski i lasy, ale warto było...
Zenko-ji w Nagano
Nagano, tak jak Matsumoto, ma jedną, słownie jedną,
atrakcję turystyczną. Jest to klasztor buddyjski Zenko-ji. Mąż mnie
zdyscyplinował i wstaliśmy o 6.30 na tradycyjną buddyjską mszę. Wysiłek
wynagrodzony oglądaniem jak starzy mnisi biegną spóźnieni w tych swoich
japonkach na mszę startującą o 6.59 czasu atomowego (na wiosnę msza się zaczyna
minutę wcześniej każdego dnia aż dochodzą do jakiś nieludzkich godzin
zaczynających się na 4).
Cała ceremonia bardzo magiczna. Wspaniały blend mnisiego
mruczenia, bębnów, kadzideł i pokłonów. Po ceremonii poszliśmy w podziemia
klasztoru, gdzie był ciemny tunel. Ale tak ciemny tunel, że trzymanie otwartych
oczu nic nie dawało. Mąż zmacał przez przypadek (ta, jasne..) jakąś Japonkę. Ja
prewencyjnie kaszlałam, żeby nikt na mnie nie wpadł. Na końcu tunelu była
magiczna klamka, której dotknięcie zapewnia zbawienie każdemu wierzącemu
buddyście. Tick, mamy to!
Ryokan w Nagano
A tak wyglądał nasz pokój w Nagano:
Średnia weszła na ten parapet na baczność (poczas gdy mąż musiał klęczeć i pochylać głowę, żeby otworzyć to okno) co już nas wprawiło w wesoły nastrój. Potem już było tylko lepiej. Ta szarpie, ta mówi, żeby jednak pchnąć, to ta pcha, no to trzecia proponuje, żeby ciągnąć. To inna wchodzi na baczność na parapet i próbuje. Schodzi. Ta pierwsza dalej ciśnie. Pozostałe doradzają. Kabaret. 3 Japonki, każda metr 5 w kapeluszu szarpią się z naszym oknem. Scena z kategorii „Nagrywasz to?”
Matki tatami, spanie na podłodze, drzwi papierowe,
zielona herbatka parzy się na stole. Japonia sprzed 200 lat jak nic.
A teraz wyobraźcie sobie taką scenę. Mój zgrabny mąż
postanawia otworzyć to 200-letnie okno za tymi 200-letnimi zasłonami
papierowymi i coś poszło nie tak, bo się zacięło w połowie i ani w jedną ani w
drugą. Na dworze minus 5 więc problemu nie można zignorować. Wołamy panią
Japonkę.
Pani Japonka przyszła, pogadała coś po japońsku i
poleciała po drugą (starszą). Druga przyszła, pogadała coś po japońsku i poszła
po trzecią (jeszcze starszą). Jak już zebrała się w naszym pokoju ekipa trzech
Japonek, to zaczęła się akcja na dobre.
Średnia weszła na ten parapet na baczność (poczas gdy mąż musiał klęczeć i pochylać głowę, żeby otworzyć to okno) co już nas wprawiło w wesoły nastrój. Potem już było tylko lepiej. Ta szarpie, ta mówi, żeby jednak pchnąć, to ta pcha, no to trzecia proponuje, żeby ciągnąć. To inna wchodzi na baczność na parapet i próbuje. Schodzi. Ta pierwsza dalej ciśnie. Pozostałe doradzają. Kabaret. 3 Japonki, każda metr 5 w kapeluszu szarpią się z naszym oknem. Scena z kategorii „Nagrywasz to?”
Matsumoto
Po drodze z jednego do drugiego ośrodka narciarskiego
w Japonii zahaczyliśmy jeszcze o Matsumoto i Nagano. O Nagano każdy słyszał, o
Matsumoto pewnie nikt. A szkoda, bo miasto naprawdę urokliwe – otoczone z każdej
strony górami, doskonała baza wypadowa w różne strony japońskich Alp. Matsumoto
ma jedną konkretną atrakcję turystyczną – zamek.
Taki zamek:
Taki zamek:
Naprawdę piękny. Jeszcze w dodatku trafiliśmy na dość
magiczną pogodę – czarne chmury + promyki słońca. W środku zamku mnóstwo strategicznych
feature’ów, dzięki którym zamek był nie do zdobycia, np. ukryte piętro czy
schody za każdym razem z innej strony piętra (brak jednej klatki schodowej).
Takie wizyty jak ta przypominają, że Ci wszyscy łagodni, grzeczni do przesady
Japończycy mają za sobą całe epoki ataków na inne kraje.
piątek, 20 lutego 2015
Private pick-up
Właściciele naszego pensjonatu bardzo chcieli nadrobić odległą lokalizację od stoku (10 min pieszo przyp. red.) i codziennie wozili nas takim oto pick-up'em. Toyota Hilux sprzed dobrych 20 lat, doskonale zachowana. Stare Toyoty made in Japan jak ruska stal - nie do zajechania.
Emergency toilet i tree riding
Kontynuując reportaż o ośrodku narciarskim Hakuba...
jak już wspominałam jest mało japońsko, na stokach częściej słychać angielski
niż japonski, ale... parę rzeczy przypomniało nam w jakim kraju jesteśmy.
Na
przykład, w gondolce jest krótko-falówka just in case jakby coś się zadziało, a
jak już się utknie na dobre parę godzin w gondolce, to są worki na „emergency
toilet”. Dla kontrastu, niektóre krzesełka nie miały opuszczanych „safety
bar’ów” a jechały nad naprawdę wielkimi przepaściami. Pewnie w czasach
olimpiady zimowej 1998 nie było to standardem bezpieczeństwa i tak już zostało,
tak jak jeszcze 5-10 lat temu jazda w kasku była obciachem a nie standardem.
Poza tym jak na Japonię przystało, cała infrastruktura
jest dobrze przemyślana na różne natężenia tłumu. Na przykład w wielu miejscach
puszczono dwa wyciągi krzesełkowe równolegle obok siebie. Jak jest mało ludzi,
to jeden wyciąg nie pracuje i już. Poza tym na sam szczyt można wjechać z kilku
stron góry, więc na samym dole nie ma szczególnych kolejek rano.
Kontekst kulturowy jest taki, że w Japonii nikt nie
bierze urlopu. Więc ośrodki narciarskie muszą być przygotowane na przyjęcie
zmasowanych tłumów w weekend i płynne przejście na tryb ekonomiczny w ciagu
tygodnia. Z resztą Nagano podaje się jako dobry przykład miasta, które gładko wróciło
z olimpijskiej metropolii do małego japońskiego miasteczka, gdzie czas płynie
wolniej. O Nagano będzie osobny post i postrzeganiu urlopu w Japonii i Korei
też:)
Tymczasem jeszcze jedna myśl. Jako zapaleni
snowboardziści zaskoczyliśmy się jak dużo udogodnień i atrakcji przewidziano
dla tej nielubianej grupy społecznej. W kraju, gdzie podporządkowanie regułom jest
zapisane w DNA, stworzono:
- wielki snow-park z mega skoczniami dla pros’ów
- mały snow-park dla beginnersów i takich nielotów jak
ja
- specjalne strefy „Tree zone riding” (dozwolone po
podpisaniu glejtu, że jak się rozwalę na drzewie to moja wina)
- po zejściu z wyciągu strefa „fitting zone”, gdzie
snowboardziści mogą usiąść na dupie i zapiąć sobie snowboard nie przeszkadzając
narciarzom
Świecie, ucz się od Japonii.
wtorek, 17 lutego 2015
Hakuba - narty w Japonii
"Jeżdżę na narty do Japonii" brzmi co najmniej tak snobistycznie jak legendarne "piję tylko Ballantines'a" czy "jak nie pojadę do Pragi raz w roku to chora jestem". Co poradzić, że z Korei bliżej na narty do Japonii niż do Włoch. Okazuje się jednak, że Japonia może być ciekawą i wcale niekoniecznie droższą alternatywą do włoskich czy francuskich resortów, nawet z Polski.
Cena jednodniowego karnetu to przy obecnym kursiku jena 37 euro (można? można.) Noclegi od 40 do 80 euro za noc w zależności od standardu. Ceny jedzenia nieodczuwalne dla kieszeni (rybka na bank tańsza niż na Monciaku czy na Krupówkach). Przy dobrze skoordynowanym połączeniu z centrum Warszawy do japońskich Alp dojedzie się w 20h. Do tego śnieg tak pewny jak podatki. Byle tylko trafić dobrą cenkę za bilet z Warszawy do Tokio lub Osaki i już.
Powyższą argumentację kupili już wszyscy narciarze z Australii + wszyscy expaci stacjonujący z Japonii. Jest ewidentnie więcej białych twarzy niż żółtych. Wszędzie słychać angielski. Dla nas to akurat wada, bo chcieliśmy zakosztować autentycznej górskiej Japonii a nie kosmopolitycznej turystycznej wioski żyjącej tylko przez sezon narciarski.
Hakuba, bo o niej mowa, sama z siebie próbuje się stylizować bardziej na kurort francuski/szwajcarski niż japoński. Na ten przykład w naszym małym pensjonacie kucharz aspiruje do gwiazdki Michelin i raczy nas maleńkimi cudeńkami, bynajmniej nie z repertuaru japońskiego. Do tego regionalne winko z regionu Nagano (ciekawie spróbować, importować do Korei nie będziemy)
Na stokach też króluje kuchnia europejska, tylko niestety w postaci pizzy i hot-dogów. Jak już znajdzie się japońską knajpkę, to nie jest to ta japońska delikatność smaków co zawsze. Ten makaron ramen z wieprzowiny był jednak wyborny:
Cena jednodniowego karnetu to przy obecnym kursiku jena 37 euro (można? można.) Noclegi od 40 do 80 euro za noc w zależności od standardu. Ceny jedzenia nieodczuwalne dla kieszeni (rybka na bank tańsza niż na Monciaku czy na Krupówkach). Przy dobrze skoordynowanym połączeniu z centrum Warszawy do japońskich Alp dojedzie się w 20h. Do tego śnieg tak pewny jak podatki. Byle tylko trafić dobrą cenkę za bilet z Warszawy do Tokio lub Osaki i już.
Powyższą argumentację kupili już wszyscy narciarze z Australii + wszyscy expaci stacjonujący z Japonii. Jest ewidentnie więcej białych twarzy niż żółtych. Wszędzie słychać angielski. Dla nas to akurat wada, bo chcieliśmy zakosztować autentycznej górskiej Japonii a nie kosmopolitycznej turystycznej wioski żyjącej tylko przez sezon narciarski.
Hakuba, bo o niej mowa, sama z siebie próbuje się stylizować bardziej na kurort francuski/szwajcarski niż japoński. Na ten przykład w naszym małym pensjonacie kucharz aspiruje do gwiazdki Michelin i raczy nas maleńkimi cudeńkami, bynajmniej nie z repertuaru japońskiego. Do tego regionalne winko z regionu Nagano (ciekawie spróbować, importować do Korei nie będziemy)
Na stokach też króluje kuchnia europejska, tylko niestety w postaci pizzy i hot-dogów. Jak już znajdzie się japońską knajpkę, to nie jest to ta japońska delikatność smaków co zawsze. Ten makaron ramen z wieprzowiny był jednak wyborny:
No, temat wyżywienia omówiony, można przejść do mniej ważnych aspektów wyjazdów na narty takich jak np. warunki do jeżdżenia na nartach:)
Cytując klasyka: "tyyyyyyyyle śniegu najebało":) Wzięliśmy niby pokój z widokiem, ale cholerka nic nie widać. Klęska śniegowa. 190 cm w dolinie, 375cm na szczytach.
Ale dla lokalsów to chyba norma. Jakoś nieszczególnie się tym ekscytują.
Przy takim naśnieżeniu oczywiście stoki wybornie przygotowanie. Parę fotek z wczorajszej pogody doskonałej: niebieskie niebo, słońce i duuuuuużo świeżego śniegu. Jak zobaczyliśmy to niebieskie niebo rano i puszek za oknem, to od razu się zerwaliśmy i byliśmy pin-point 8.02 sharp na stoku. First on, last off.
Jeszcze jest trochę takich pamiątek z Olimpiady 1998. Podobno większość wyciągów pamięta jeszcze Olimpiadę - chapeau-bas, bo są w naprawdę dobrym stanie. Japonia...
niedziela, 15 lutego 2015
Urlooooooop!
Ahoj przygodo. Japońskie Alpy na horyzoncie! To w czerwonym kółku to Mount Fuji.
Post o nartach w Japonii już niebawem. Stay tuned!
Post o nartach w Japonii już niebawem. Stay tuned!
Welcome back Japan!
Nie widziałyśmy się z Japonią długi czas... Od
października zeszłego roku. Już skończył mi się zapas japońskiej zielonej
herbaty, ziołowej pasty do zębów, kremu z kolagenem i makaronu udon, także
bardzo ucieszyłam się na tego biznes tripa, który dodatkowo łączy się z już
wcześniej planowanymi nartami z japońskich Alpach. Perfect timing.
Na dobry początek reaktywacji naszej współpracy
japońscy szefowie zaprosili moich szefów i mnie na kolację. Do restauracji
włoskiej. No tak, ja tu czekam na pyszne sushi od 4 miesięcy a Ci mi będą
serwować jakaś marną azjatycką interpretację spaghetti carbonara. Och jak się
pomyliłam! Domowa pizza na czarnym cieście barwionym atramentem z ośmiornicy, Stek bistecca prawie jak z Florencji. Parmezanowe fondue z domowymi gnocchi. Japończycy robią to dobrze. Do tego pyszne włoskie winka.
Niestety nie robiłam zdjęć, żeby nie robić siary przy szefach szefów, Hitem całego wieczoru był jednak japoński szef szefów, który niestety słabo znosi alkohol . Po pierwszym mikro kieliszku wina zrobił się cały czerwony i zdjął krawat, po drugim kieliszku dostał już czerwonych plam nawet na szyi i uszach i rozpiął dwa guziki od koszuli. Zsunął się lekko na krześle i zaczął opowiadać jakieś bzdury, a my, Europejczycy, wszyscy trzeźwiutenieńcy i zażenowani.
Trzech innych japońskich executive'ów nie piło w ogóle. Marzena (japonistka, tokyo-istka) twierdzi, ze to zły znak. Że nie jesteśmy dla nich aż tak ważnymi gośćmi, żeby obnażyć swoje prawdziwe "indiańskie" oblicze.
Jak dobrze, że jestem Polką i potrafię pić. W Azji wszystkie ważne interesy omawia się przy kieliszku (jednym, drugim, trzecim...) Zdolność racjonalnego myślenia jak wszyscy już bełkoczą jest tu na wagę złota. Świetlana kariera przede mną, nie ma co.
Korpo-feedback
Moi szefowie zrobili mi doroczny feedback (korpo....)
Dowiedziałam się, że mam się zrelaksować i nie napinać. Że chciałabym, żeby
Azjaci szybciej biegali niż potrafią chodzić, a tu się tak nie da. Że burzę
azjatycką harmonię i starsi panowie średnio na mnie reagują (a taka ładna
dziewczyna no!) Że moją rolą jest tu być, a nie robić.
Trochę absurdalnie dowiedzieć się od szefa, że mam
mniej się przejmować pracą. I mimo wszystko demotywująco. Potrzebuję urlopu...
Subskrybuj:
Posty (Atom)