środa, 25 lutego 2015

Okinawa style

Ostatni wieczów urlopu, chcemy zakończyć z przytupem i pójść na jakąś fajną japońską kolację. Wchodzimy do knajpki „Okinawa Kitchen” – kucharz do nas wychodzi i mówi, że jest bardzo sorry, ale już sprzedał całe jedzenie, które na dzisiaj nagotował i zwyczajnie nie ma co podać. No dobra, zawijamy się i na odchodne rzucam kurtuazyjne „Maybe tomorrow” (oczywiście wiedząc, że jutra nie będzie, bo już zjeżdżamy na dobre z tych Alp) a pan się krzywi i mówi, że chyba jednak maybe Tuesday (czyli 3 dni później). Okinawa style. Tam trzeba jechać na korpo-detoks!

Nozawa Onsen

Ostatni przystanek na naszej narciarskiej trasie. Urokliwe miasteczko a la „zdrój” w górach, pod którym gotuje się gorąca woda o mocnym zapachu siarki. Mimo, że góry raczej niskie (1000-1600m), to było chyba jeszcze więcej śniegu niż w Hakubie.

                           
Dla ustalenia uwagi: mój mąż ma ok. 190cm wzrostu...





Traski narciarskie bardzo fajne. Wielka strefa tree riding, co przy takiej ilości świeżego puchu jest marzeniem.  Troszkę co prawda na nielegalu, ale nie mówcie nic mojej firmie ubezpieczeniowej:)

Znowu sporo Australijczyków na stokach, ale mimo wszystko czuć było więcej Japonii w Japonii niż w poprzednim resorcie. Plus w sobotę tylu Japonczyków najechało, że nie było wątpliwości gdzie jesteśmy. Proste – Japończycy żyją od weekendu do weekendu; te całe 2 dni urlopowe w roku przeznaczają na ślub (własny) czy pogrzeb (raczej nie-własny, choć nie wiadomo, czy nie składają wniosku urlopowego przed popełnieniem seppuku)

No dobra, ale czemu akurat Japończycy tak masowo lgną akurat do Nozawa Onsen? Bo to onsen. I to taki z najprawdziwszego zdarzenia.


Te drzwi prowadzą do Japonii sprzed 200 lat. Standardowo panowie na prawo, panie na lewo. W środku jest tak rustykalnie, że w każdym innym kraju obawiałabym się grzybicy stóp czy czego tam jeszcze. Wygląda to tak: jest wielka bania z gorącą wodą, która nieźle daje siarą. Woda oczywiście bije z głębi ziemi i jest tak gorąca, że aż boli jak się wsadza zimną nogę do środka. Kafelki odpadają, chodniczek wokół jest wyłożony drwenianymi deskami nasączonymi już na maksa wodą i siarką. Scenaria niczym z Inflanckiej, tylko że wszystko w oparach siarki.

System wygląda tak, że nie ma żadnych pryszniców ani toalet. Oczywiście nie ma też takich atrakcji jak darmowe ręczniki. Są za to miedniczki. Nabiera się wody do miedniczki i się spłukuje na brzegach bani, tak żeby „zużyta” woda nie leciała do bani. Potem wchodzi się do środka, po mału, bo gorąca woda naprawdę może boleć, i siedzi się, aż człowiek zamieni się w parzoną ośmiornicę. Potem opcjonalnie można się umyć mydłem i szamponem na zewnątrz bani uważając oczywiście, aby piana nie leciała do bani.

Ciekawe jest, że lokalsi przychodzą dosłownie na 10 minut, nawet bez mycia się. Szybkie spłukanie, parę minut w bani, ubierają się z powrotem (czasem nawet nie potrzeba ręcznika, bo woda tak szybko paruje przy tej temperaturze) i po robocie. Aż miło potem wyjść na mróz.

Byliśmy na tych zabiegach 3 razy i za każdym razem byłam jedyną białą twarzą i za każdym razem byłam zagadywana przez Japonki. Zawsze mi robiły miejsce w bani i podpytywały co ja w tej Japonii robię. Bardzo sympatycznie, choć dziwnie opowiadać nieznajomym o swoich losach kąpiąc się z nimi na golasa w tej samej wannie. Już teraz kumam co autorzy przewodnika o Japonii mieli na myśli pisząc „true Japanese experience” o onsenach.

Snow monkeys

Trzeba było tłuc się godzinę naganowską WKDką a potem iść 1,5h przez wioski i lasy, ale warto było...











Małpy chodziły sobie na wolności po śniegu i raczyły się ciepłą wodą prosto z gorących źródeł. Turyści w ogóle im nie przeszkadzali. Czesały się, masowały nawzajem lub po prostu robiły nic, co po angielsku ładnie się nazywa „soak in”. Żyje się...

Zenko-ji w Nagano

Nagano, tak jak Matsumoto, ma jedną, słownie jedną, atrakcję turystyczną. Jest to klasztor buddyjski Zenko-ji. Mąż mnie zdyscyplinował i wstaliśmy o 6.30 na tradycyjną buddyjską mszę. Wysiłek wynagrodzony oglądaniem jak starzy mnisi biegną spóźnieni w tych swoich japonkach na mszę startującą o 6.59 czasu atomowego (na wiosnę msza się zaczyna minutę wcześniej każdego dnia aż dochodzą do jakiś nieludzkich godzin zaczynających się na 4).










Cała ceremonia bardzo magiczna. Wspaniały blend mnisiego mruczenia, bębnów, kadzideł i pokłonów. Po ceremonii poszliśmy w podziemia klasztoru, gdzie był ciemny tunel. Ale tak ciemny tunel, że trzymanie otwartych oczu nic nie dawało. Mąż zmacał przez przypadek (ta, jasne..) jakąś Japonkę. Ja prewencyjnie kaszlałam, żeby nikt na mnie nie wpadł. Na końcu tunelu była magiczna klamka, której dotknięcie zapewnia zbawienie każdemu wierzącemu buddyście. Tick, mamy to!

Ryokan w Nagano

A tak wyglądał nasz pokój w Nagano:



Matki tatami, spanie na podłodze, drzwi papierowe, zielona herbatka parzy się na stole. Japonia sprzed 200 lat jak nic.

A teraz wyobraźcie sobie taką scenę. Mój zgrabny mąż postanawia otworzyć to 200-letnie okno za tymi 200-letnimi zasłonami papierowymi i coś poszło nie tak, bo się zacięło w połowie i ani w jedną ani w drugą. Na dworze minus 5 więc problemu nie można zignorować. Wołamy panią Japonkę.
Pani Japonka przyszła, pogadała coś po japońsku i poleciała po drugą (starszą). Druga przyszła, pogadała coś po japońsku i poszła po trzecią (jeszcze starszą). Jak już zebrała się w naszym pokoju ekipa trzech Japonek, to zaczęła się akcja na dobre.

Średnia weszła na ten parapet na baczność (poczas gdy mąż musiał klęczeć i pochylać głowę, żeby otworzyć to okno) co już nas wprawiło w wesoły nastrój. Potem już było tylko lepiej. Ta szarpie, ta mówi, żeby jednak pchnąć, to ta pcha, no to trzecia proponuje, żeby ciągnąć. To inna wchodzi na baczność na parapet i próbuje. Schodzi. Ta pierwsza dalej ciśnie. Pozostałe doradzają. Kabaret. 3 Japonki, każda metr 5 w kapeluszu szarpią się z naszym oknem. Scena z kategorii „Nagrywasz to?”

Matsumoto

Po drodze z jednego do drugiego ośrodka narciarskiego w Japonii zahaczyliśmy jeszcze o Matsumoto i Nagano. O Nagano każdy słyszał, o Matsumoto pewnie nikt. A szkoda, bo miasto naprawdę urokliwe – otoczone z każdej strony górami, doskonała baza wypadowa w różne strony japońskich Alp. Matsumoto ma jedną konkretną atrakcję turystyczną – zamek.

Taki zamek:




Naprawdę piękny. Jeszcze w dodatku trafiliśmy na dość magiczną pogodę – czarne chmury + promyki słońca. W środku zamku mnóstwo strategicznych feature’ów, dzięki którym zamek był nie do zdobycia, np. ukryte piętro czy schody za każdym razem z innej strony piętra (brak jednej klatki schodowej). Takie wizyty jak ta przypominają, że Ci wszyscy łagodni, grzeczni do przesady Japończycy mają za sobą całe epoki ataków na inne kraje.

piątek, 20 lutego 2015

Taka praca

A ja narzekam, że moja robota to orka na ugorze...


Private pick-up

Właściciele naszego pensjonatu bardzo chcieli nadrobić odległą lokalizację od stoku (10 min pieszo przyp. red.) i codziennie wozili nas takim oto pick-up'em. Toyota Hilux sprzed dobrych 20 lat, doskonale zachowana. Stare Toyoty made in Japan jak ruska stal - nie do zajechania.


Emergency toilet i tree riding



Kontynuując reportaż o ośrodku narciarskim Hakuba... jak już wspominałam jest mało japońsko, na stokach częściej słychać angielski niż japonski, ale... parę rzeczy przypomniało nam w jakim kraju jesteśmy. 

Na przykład, w gondolce jest krótko-falówka just in case jakby coś się zadziało, a jak już się utknie na dobre parę godzin w gondolce, to są worki na „emergency toilet”. Dla kontrastu, niektóre krzesełka nie miały opuszczanych „safety bar’ów” a jechały nad naprawdę wielkimi przepaściami. Pewnie w czasach olimpiady zimowej 1998 nie było to standardem bezpieczeństwa i tak już zostało, tak jak jeszcze 5-10 lat temu jazda w kasku była obciachem a nie standardem.

Poza tym jak na Japonię przystało, cała infrastruktura jest dobrze przemyślana na różne natężenia tłumu. Na przykład w wielu miejscach puszczono dwa wyciągi krzesełkowe równolegle obok siebie. Jak jest mało ludzi, to jeden wyciąg nie pracuje i już. Poza tym na sam szczyt można wjechać z kilku stron góry, więc na samym dole nie ma szczególnych kolejek rano.

Kontekst kulturowy jest taki, że w Japonii nikt nie bierze urlopu. Więc ośrodki narciarskie muszą być przygotowane na przyjęcie zmasowanych tłumów w weekend i płynne przejście na tryb ekonomiczny w ciagu tygodnia. Z resztą Nagano podaje się jako dobry przykład miasta, które gładko wróciło z olimpijskiej metropolii do małego japońskiego miasteczka, gdzie czas płynie wolniej. O Nagano będzie osobny post i postrzeganiu urlopu w Japonii i Korei też:)

Tymczasem jeszcze jedna myśl. Jako zapaleni snowboardziści zaskoczyliśmy się jak dużo udogodnień i atrakcji przewidziano dla tej nielubianej grupy społecznej. W kraju, gdzie podporządkowanie regułom jest zapisane w DNA, stworzono:
- wielki snow-park z mega skoczniami dla pros’ów
- mały snow-park dla beginnersów i takich nielotów jak ja
- specjalne strefy „Tree zone riding” (dozwolone po podpisaniu glejtu, że jak się rozwalę na drzewie to moja wina)
- po zejściu z wyciągu strefa „fitting zone”, gdzie snowboardziści mogą usiąść na dupie i zapiąć sobie snowboard nie przeszkadzając narciarzom

Świecie, ucz się od Japonii.

wtorek, 17 lutego 2015

Hakuba - narty w Japonii

"Jeżdżę na narty do Japonii" brzmi co najmniej tak snobistycznie jak legendarne "piję tylko Ballantines'a" czy "jak nie pojadę do Pragi raz w roku to chora jestem". Co poradzić, że z Korei bliżej na narty do Japonii niż do Włoch. Okazuje się jednak, że Japonia może być ciekawą i wcale niekoniecznie droższą alternatywą do włoskich czy francuskich resortów, nawet z Polski.

Cena jednodniowego karnetu to przy obecnym kursiku jena 37 euro (można? można.) Noclegi od 40 do 80 euro za noc w zależności od standardu. Ceny jedzenia nieodczuwalne dla kieszeni (rybka na bank tańsza niż na Monciaku czy na Krupówkach). Przy dobrze skoordynowanym połączeniu z centrum Warszawy do japońskich Alp dojedzie się w 20h. Do tego śnieg tak pewny jak podatki. Byle tylko trafić dobrą cenkę za bilet z Warszawy do Tokio lub Osaki i już.

Powyższą argumentację kupili już wszyscy narciarze z Australii + wszyscy expaci stacjonujący z Japonii. Jest ewidentnie więcej białych twarzy niż żółtych. Wszędzie słychać angielski. Dla nas to akurat wada, bo chcieliśmy zakosztować autentycznej górskiej Japonii a nie kosmopolitycznej turystycznej wioski żyjącej tylko przez sezon narciarski. 

Hakuba, bo o niej mowa, sama z siebie próbuje się stylizować bardziej na kurort francuski/szwajcarski niż japoński. Na ten przykład w naszym małym pensjonacie kucharz aspiruje do gwiazdki Michelin i raczy nas maleńkimi cudeńkami, bynajmniej nie z repertuaru japońskiego. Do tego regionalne winko z regionu Nagano (ciekawie spróbować, importować do Korei nie będziemy)


Na stokach też króluje kuchnia europejska, tylko niestety w postaci pizzy i hot-dogów. Jak już znajdzie się japońską knajpkę, to nie jest to ta japońska delikatność smaków co zawsze. Ten makaron ramen z wieprzowiny był jednak wyborny:


 No, temat wyżywienia omówiony, można przejść do mniej ważnych aspektów wyjazdów na narty takich jak np. warunki do jeżdżenia na nartach:)

Cytując klasyka: "tyyyyyyyyle śniegu najebało":) Wzięliśmy niby pokój z widokiem, ale cholerka nic nie widać. Klęska śniegowa. 190 cm w dolinie, 375cm na szczytach. 

 Ale dla lokalsów to chyba norma. Jakoś nieszczególnie się tym ekscytują. 

Przy takim naśnieżeniu oczywiście stoki wybornie przygotowanie. Parę fotek z wczorajszej pogody doskonałej: niebieskie niebo, słońce i duuuuuużo świeżego śniegu. Jak zobaczyliśmy to niebieskie niebo rano i puszek za oknem, to od razu się zerwaliśmy i byliśmy pin-point 8.02 sharp na stoku. First on, last off.







  

Jeszcze jest trochę takich pamiątek z Olimpiady 1998. Podobno większość wyciągów pamięta jeszcze Olimpiadę - chapeau-bas, bo są w naprawdę dobrym stanie. Japonia...

niedziela, 15 lutego 2015

Urlooooooop!

Ahoj przygodo. Japońskie Alpy na horyzoncie! To w czerwonym kółku to Mount Fuji.


Post o nartach w Japonii już niebawem. Stay tuned!

Welcome back Japan!



Nie widziałyśmy się z Japonią długi czas... Od października zeszłego roku. Już skończył mi się zapas japońskiej zielonej herbaty, ziołowej pasty do zębów, kremu z kolagenem i makaronu udon, także bardzo ucieszyłam się na tego biznes tripa, który dodatkowo łączy się z już wcześniej planowanymi nartami z japońskich Alpach. Perfect timing. 

Na dobry początek reaktywacji naszej współpracy japońscy szefowie zaprosili moich szefów i mnie na kolację. Do restauracji włoskiej. No tak, ja tu czekam na pyszne sushi od 4 miesięcy a Ci mi będą serwować jakaś marną azjatycką interpretację spaghetti carbonara. Och jak się pomyliłam! Domowa pizza na czarnym cieście barwionym atramentem z ośmiornicy, Stek bistecca prawie jak z Florencji. Parmezanowe fondue z domowymi gnocchi. Japończycy robią to dobrze. Do tego pyszne włoskie winka. 

Niestety nie robiłam zdjęć, żeby nie robić siary przy szefach szefów, Hitem całego wieczoru był jednak japoński szef szefów, który niestety słabo znosi alkohol . Po pierwszym mikro kieliszku wina zrobił się cały czerwony i zdjął krawat, po drugim kieliszku dostał już czerwonych plam nawet na szyi i uszach i rozpiął dwa guziki od koszuli. Zsunął się lekko na krześle i zaczął opowiadać jakieś bzdury, a my, Europejczycy, wszyscy trzeźwiutenieńcy i zażenowani.

Trzech innych japońskich executive'ów nie piło w ogóle. Marzena (japonistka, tokyo-istka) twierdzi, ze to zły znak. Że nie jesteśmy dla nich aż tak ważnymi gośćmi, żeby obnażyć swoje prawdziwe "indiańskie" oblicze.

Jak dobrze, że jestem Polką i potrafię pić. W Azji wszystkie ważne interesy omawia się przy kieliszku (jednym, drugim, trzecim...) Zdolność racjonalnego myślenia jak wszyscy już bełkoczą jest tu na wagę złota. Świetlana kariera przede mną, nie ma co. 
   

Korpo-feedback



Moi szefowie zrobili mi doroczny feedback (korpo....) Dowiedziałam się, że mam się zrelaksować i nie napinać. Że chciałabym, żeby Azjaci szybciej biegali niż potrafią chodzić, a tu się tak nie da. Że burzę azjatycką harmonię i starsi panowie średnio na mnie reagują (a taka ładna dziewczyna no!) Że moją rolą jest tu być, a nie robić.
Trochę absurdalnie dowiedzieć się od szefa, że mam mniej się przejmować pracą. I mimo wszystko demotywująco. Potrzebuję urlopu...