Poszłam odebrać dziś ciuchy szyte na miarę w Szanghaju. U jednej pani zamawiałam już koszulę po raz drugi. Za pierwszym razem zrobiła koszulę do-sko-na-łą. Tyle, że po pierwszym praniu rękawy miałam już do łokci, a talię na żebrach. No więc tłumaczę jej, że nie przychodzę z pretensjami, chcę jak biały człowiek zapłacić drugie tyle za powtórkę z rozrywki, ale żeby wyprali materiał przed szyciem. Że jak teraz będzie dobrze, to zamówię więcej itd. Ok, ok, no problem. Po tygodniu przychodzę i co? Oczywiście nie wyprali materiału wcześniej, tylko zrobili dłuższe rękawy. Ale pani bije się w pierś, że prała! Prała!
U innego krawca z kolei zamówiłam pochopnie całą garderobę: 2 marynarki, spódnicę, spodnie, sukienkę i jeszcze 2 koszule. Why? Bo wszystkie modele wystawione na wystawie były do-sko-na-łe. Wspaniałe wykonanie, leży wyśmienicie, mimo, ze z wystawy a nie szyte na miarę itd. Nie wpadłam jednak na to, że egzemplarze wystawowe były szyte przez kogo innego...
Mimo, że ciuchy były zamawiane w grudniu, to do tej pory przychodziłam cyklicznie na domiarki, poprawki, żeby chociaż doprowadzić produkt finalny to standardu jakości wykonania w miernej Zarze. Jakby podliczyć ten mój czas i nerwy stracone na te wszystkie przymiarki, to wyszedł by garnitur od samego Armaniego.
No dobra, zdarza się, więc o co mi tu w ogóle chodzi... No więc jak już wypominałam po raz 10-ty, że tu się marszczy, to pan brał marynarkę na zaplecze, prasował ją mocno żelazkiem i liczył, że się nie skumam. W zeszłym tygodniu powiedziałam im, że ta koszula to jednak za wąska w barkach i trzeba szyć od nowa, to w tym tygodniu dali mi dokładnie taką samą twierdząc, że szyli od nowa i teraz już powinno być OK.
No i było jeszcze kilka innych sytuacji, w których robili ze mnie debila, ale na koniec to już naprawdę popłynęli. Została ostatnia marynarka na tapecie. Po 17-tej poprawce (ew. magicznym wyprasowaniu żelazkiem...) nadal źle leży. Dogadujemy się, żeby mi podrzucili ją po poprawkach do hotelu, bo już nie mam siły tu przyjeżdżać; zapłaciłam większość kasy, zostawiając małą zaliczkę do odebrania przy dostawie. Dzwoni pani ze stoiska obok, że koszule do odebrania i szybko szybko, bo już zamyka, więc zostawiam pana krawca i mówię, że będę za 2 minuty to się dogadamy dokładnie, który to hotel itd. Wracam po dwóch minutach, a tu stoisko zamknięte. A pan telepatycznie zgadnie w którym hotelu mieszkam i mi dowiezie tę marynarkę. Ta jasssssne.
OK, mam swoją lekcję. Po pierwsze, nigdy nie dawać Chińczykowi kasy do ręki do ostatniej sekundy. Po drugie, nie zamawiać u jednego krawca całego garnituru przed stestowaniem jego umiejętnośći na jakiejś głupiej koszuli. Po trzecie, pisać zawsze na co się umawiamy (od grudnia minęło trochę czasu i pan krawiec zapomniał sobie o jeszcze jednej koszuli a ja żesz kurwa mać nie mam tego na tym jebanym różowym świstku, który mi wręczył 4 miesiące temu) Po czwarte, nie liczyć, że ten naród będzie kiedykolwiek inwestował jakikolwiek dodatkowy wysiłek, aby "kupić" klienta jakością. Mają przed sobą korpo-dziunię, która co 3 miesiące przyjeżdżałaby z zamówieniem na nową garsonkę, ale i tak wolą robić fuszerkę, bo zawsze trafi się następna dziunia, która uwierzy, że finalny produkt będzie tej samej jakości co egzemplarz wystawowy. Ehhhhhhhhh.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz