Było już trochę tych postów o taksówkach azjatyckich... już nie piszę o nich za często, bo jakoś przeszłam do porządku dziennego z tymi wszystkimi ślepymi/głuchymi/jedno-i-drugie analfabetami oglądającymi koreańską operę mydlaną na mikro-telewizorku podczas zmieniania pasa bez kierunkowskazu ze skrajnie prawego na skrajnie lewy po ośmio-pasmowej drodze. Po prostu zapinam pasy, biorę głęboki oddech i powtarzam sobie reklamę batona Lion, że 9 na 10 wypadków dzieje się w domu.
Ale w ostatni piątek koreańscy taksówkarze zaskoczyli mnie na nowo. Wracaliśmy z drinków w Gangnamie, był korek pustych taksówek jak stąd do Krakowa i ... żaden nie chciał nas zabrać. Że niby nasza dzielnica oddalona o 5km to za krótki dystans, żeby się fatygować.
To się nie zdarza w Korei. Za dnia wystarczy wystawić rękę poza krawężnik i już 2 taksówki rywalizują o pasażera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz