Lunch nr 1: dostajemy taka oto patelnie i pani włącza kuchenkę gazową na naszym stole (polscy inspektorzy BHP by osiwieli w Korei).
Po 5 minutach zrobila się pomarańczowa papka, czyli klasyk w Korei.
Nie wygląda najlepiej, ale ale! Okazało się to być ostro-kwaśnym bigosikiem, tyle że zamiast kiełbasy mieliśmy ośmiornicę i krewetki. Naprawdę udany, acz niezamierzony, fushion kuchni polskiej i koreańskiej. Dodać pędy sosny i piankę molekularną o zapachu białostocczyzny i Amaro by skasował 1000zł za takie danie.
Lunch nr 2: zamawiamy sashimi, spodziewając się miernej podróbki kuchni japońskiej, jak to zazwyczaj bywa w Korei. Pani jednak buduje saspens zastawiając nam stół miliardem małych przystawek nie będących tylko kimchi i tym drugim kimchi (taka żółta fermentowana rzepa).
Były bardzo dobre surowe ostrygi, wyjątkowo dobra ośmiorniczka w sosie chilli, placek ziemniaczano-kimchi (hit!) i uwaga.... szynka domowej roboty! To jest coś absolutnie niemożliwego w Korei. Chyba nasi tu byli...
Potem jeszcze wjechało coś, co trochę wyciągnęło nas z naszej strefy komfortu... Wydarzenie a la zjedzenie ostrygi po raz pierwszy, tyle, że my już jesteśmy starymi wyjadaczami ostrygowymi dawno po inicjacji i nic co morskie nie powinno być nam straszne. Ale jednak tych glizd nie odważyłam się próbować. Mąż, zahartowany na kebabach z centralnego, to zjadł i mówił, że nawet dobre, tylko trochę ciągnące się. Wierzę na słowo:)
Wrzucam fotki z wikipedii tych urokliwych stworzeń:
Widzów o mocnych nerwach, którzy jeszcze pozostali na stronie zapewniam, że po obróbce w kuchni wyglądało to trochę lepiej niż na zdjęciach powyżej:)
A na koniec dostaliśmy true sashimi. Poziom świeżości trochę niższy niż w Japonii (ryba nie trzepała się na talerzu:))ale rybka doprawdy wyjątkowa.
Potem jeszcze wjechało coś, co trochę wyciągnęło nas z naszej strefy komfortu... Wydarzenie a la zjedzenie ostrygi po raz pierwszy, tyle, że my już jesteśmy starymi wyjadaczami ostrygowymi dawno po inicjacji i nic co morskie nie powinno być nam straszne. Ale jednak tych glizd nie odważyłam się próbować. Mąż, zahartowany na kebabach z centralnego, to zjadł i mówił, że nawet dobre, tylko trochę ciągnące się. Wierzę na słowo:)
Wrzucam fotki z wikipedii tych urokliwych stworzeń:
Widzów o mocnych nerwach, którzy jeszcze pozostali na stronie zapewniam, że po obróbce w kuchni wyglądało to trochę lepiej niż na zdjęciach powyżej:)
A na koniec dostaliśmy true sashimi. Poziom świeżości trochę niższy niż w Japonii (ryba nie trzepała się na talerzu:))ale rybka doprawdy wyjątkowa.
Na koniec jeszcze dostaliśmy krewetki w tempurze. Najedliśmy się na cały tydzień, a pani jeszcze chciała nas uraczyć zupa rybną. Lunch doskonały. Pamiętajmy jednak, że to Korea i akcja dzieje się w obskórnym lokalu, gdzie siedzimy po turecku na taniej wykładzinie PCV, na stole mamy foliowy obrus a na świat zewnętrzny patrzymy przez brudną szybę. O tym swiecie zewnetrznym Busan juz w nastepnym odcinku! Nie samym jedzeniem czlowiek zyje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz