Wzięłam dzień wolnego. Już oszczędzę szczegółów co mi się działo, ale generalnie chciałam umrzeć. Koreański wirus mnie znokautował dokumentnie.
Jak wróciłam do pracy to pytam dziunię z HR jak tę nieobecność zgłosić w systemie, a ona na to, że w Korei nie ma instytucji sick leave. Że niby jest, ale tylko na wybrane choroby... np. z gryp to tylko ptasia się kwalifikuje. I że Koreańczycy zużywają generalnie urlop na leczenie katarku. Jest jeszcze opcja "Women's leave" - każda kobitka ma prawo wziąć 1 dzień bezpłatnego urlopu raz w miesiącu.
No to ja podpytuję dalej:
- Czy muszę mieć potwierdzenie od lekarza, że akurat w tym dniu mam bóle menstruacyjne?
- Nie
- No dobra, to sobie zgłoszę "women's leave" na ten 1 dzień, kiedy mnie nie było.
- Ale to jest na menstruację, a nie na chorobę.
- ... A kto to sprawdzi?:)
- Faktycznie...
Niesssamowite...
Moja nauczycielka koreańskiego mi powiedziała, że nikt nie bierze "women's leave", bo przecież wszystkie inne kobitki pracują i nie wypada. Zdarzało się jej tez prowadzić zajęcia na uniwersytecie z gorączką 40 st. i wymiotując w przerwach, bo pani koordynator by była bardzo zła, jakby wzięła dzień wolnego.
Chory naród. Japończycy tacy sami, ale przynajmniej maski noszą, żeby nie rozsiewać wirusów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz