Długo się zbierałam, żeby opisać ślub mojej koreańskiej koleżanki z pracy. Do pewnych wydarzeń trzeba się jednak zdystansować... Uwaga: będzie długo i absurdalnie!
Zacznijmy od tego, że zaproszenie dostałam po koreańsku, więc ciężko było wyczuć czy tylko na ślub czy również na wesele. Wybadałam sprawę wśród innych kolegów z pracy i okazuje się, że zaproszenie na ślub w Korei oznacza zaproszenie na ślub i wesele jednocześnie. Ślub odbywa się raczej rano i wesele to raczej lunch niż kolacja z tańcami do rana.
No to pytam jaki prezent mam przynieść i czy mogę przyprowadzić męża (mąż jako osoba towarzysząca, nie prezent :P). No i się zaczęło. Debata publiczna w pracy trwała dobre dwa dni. W Korei nie daje się prezentu na ślub (chyba że jest to samochód lub mieszkanie...) Wszyscy goście mają przynieść pieniądze a suma zależy od relacji z parą młodą. Moją relację określono jako: koleżanka z pracy, bardzo lubiana, ale nie zbyt bliska, bo nie piłyśmy nigdy razem soju. Święty niepisany cennik koreański mówi 30$, ale... przychodzę z mężem, którego panna młoda nie zna. Case mocno niestandardowy! Po dwóch dniach otrzymałam od koleżanek z biura diagnozę: 40-50$. Dobra, dam 60$, żeby nie było potem, że nie było.
Dzień ślubu. Przychodzimy na miejsce, a tu nie ma żadnego kościoła, tylko jest wielki biurowiec. Na jednym z pięter jest Wedding Hall. Wjeżdżamy a tu sala jak w teatrze. Panna młoda siedzi w pokoju obok i pozuje do zdjęć z gośćmi.
Każdy gość musi się zarejestrować w recepcji i... dać hajs! Pan zapisuje potem imię i nazwisko, wpłaconą kwotę (!) i wydaje kupon na lunch po ceremonii. W tym momencie dopiero zrozumiałam dlaczego Koreańczycy się tak dziwnie na mnie patrzyli, jak chciałam napisać kartkę z życzeniami i ją włożyć do koperty z pieniędzmi...
Sama ceremonia to wyreżyserowane show. Jest profesjonalny MC, który opowiada żart na początek. Potem wchodzi para młoda na scenę odprowadzana przez snob światła. Na scenie czeka na nich jakiś pan w garniturze, który pogadał coś po koreańsku przez 5 minut i po robocie. Para młoda nie mówiła żadnej przysięgi.
Potem jeszcze było szow z dziękowaniem rodzicom (pan młody klęknął i bił czołem przed rodzicami panny młodej), jakiś grajek zagrał parze młodej rzewną piosenkę, a na koniec było dobre 30 min zdjęć grupowych. Jako, że całość trwała nie więcej niż godzinę, sami widzicie jak ważne są zdjęcia ślubne.
Podczas całej ceremonii jedna pani filowała non-stop przy pannie młodej i poprawiała jej długą suknię. O ta pani w czarnym na zdjęciu poniżej. Pani była tak zaangażowana, że ciężko było uchwycić kadr z parą młodą bez pani w czarnym.
Po całej ceremonii był lunch w formie bufetu. Można było dowolnie siadać przy stołach. Nikt się nie upił, nikt nie tańczył, taki zwykły niedzielny brunch, tyle, że jakaś laska w białej sukni przemyka między stołami. Potem się przebrała w tradycyjny koreański strój, bo była jakaś atrakcja w innej sali (coś w stylu tea ceremony) zarezerwowana tylko dla rodziny od strony pana młodego. Nie bez powodu rodzina panny młodej nie była zaproszona, bo podczas tej atrakcji rzekomo wszyscy wyskakują z hajsu na podróż poślubną, a rodzina panny młodej przecież już na to całe wesele się wykosztowała,
Chyba ceremonia wyszła dobrze, bo para młoda wyskoczyła po weselu na tydzień na Malediwy... Jak wrócili, nasza świeżo upieczona mężatka rozdała w pracy ciasteczka ryżowe w pięknych różowych opakowaniach z podziękowaniem za przybycie.
Podczas gdy ja współczuje tej koleżance całego tego show, które musiała biedaczka odstawić, wszystkie niezamężne koleżanki z biura tylko wzdychają i marzą o własnym koreańskim ślubie... "Be careful what you are dreaming of"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz