W Polsce nie kupowałam za często sera ricotta, choć go uwielbiam. Po prostu znałam cenę tego sera we Włoszech i w biały dzień, na trzeźwo nie chciałam płacić 3 razy więcej w Polsce.
Tak samo z szynką bellota i lepszymi burgundami. Jak w Portugalii znalazłam w supermarkecie vinho verde, które nałogowo kupowałam w Polsce za 32zł, a na miejscu kosztowało ono 1,2 euro, to myślałam, że mnie szlag trafi.
Ostatnio na seminarium firmowym było przedstawienie uczestników i każdy miał zostać przedstawiony przez kogo innego. Jeden z moich szefów rezolutnie postanowił przedstawić mnie. Pominął oczywiście część, jak jestem wspaniałym pracownikiem i dlaczego firma by beze mnie upadła i przeszedł do sedna "Wiecie, ona tak naprawdę pracuje tu na pół etatu. Tak dużo podróżuje, że przez drugie pół etatu ogarnia import-eksport: z Korei wywozi papierosy do Japonii, z Japonii przywozi whiskey i noże, do Chin jeździ z czekoladą, z Francji i Hiszpanii przywozi wino a z Polski wódkę i krówki." Wydało się cholerka...
Tak już mam nooo. Wiecznie porównuję ceny różnych produktów i aktywnie próbuję doprowadzić rynki światowe do stanu konkurencji doskonałej. Proza życia w Korei zmusiła mnie jednak do zaakceptowania pewnych niedoskonałości lokalnego rynku.
Mianowicie koreańskie jedzenie jest tak podłe, że najprzedniejszą włoską ricottę kupujemy tutaj bez patrzenia na cenę. Tak samo z włoskimi makaronami i pomidorami w puszce, grecką oliwą z oliwek i herbatnikami duńskimi. Oczywiście trzeba uważać, bo Koreańczycy są zdolni napisać na etykiecie wielkimi literami "Italian Mozarella", a małą czcionką "Made in Korea".
Może to europejskie jedzenie trochę drożej kosztuje, ale trzeba mieć coś z życia, zwłaszcza życia w Korei... Nie bez powodu na platformach wiertniczych serwuje się najprzedniejsze jedzenie, żeby zachować równowagę psychiczną załogi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz