Tym razem było inaczej. Jak już wspominałam, oboje woleliśmy Filipiny i jakoś średnio przyłożyłam się do przygotowywania tego wyjazdu. Kliknęłam na bookingu pierwszy lepszy ryokan z dobrym ratingiem i tyle. Nawet nie patrzyłam czy śniadanie wliczone w cenę.
Co się okazało... ten losowy wybrany ryokan ma już 110 lat, jest prowadzony przez starsze japońskie małżeństwo, na miejscu ma onsen, a w cenie mieliśmy pełne wyżywienie warte gwiazdki Michelin. Wow!
Budynek faktycznie trochę "zmęczony", ale położenie miał wyjątkowe. Nad małym jeziorkiem, schowany u podnóża góry - tak, że siedząc nago w onsenie można było podziwiać czapy śniegu i nikt nie miał szans nas podglądać. Jak powstawał te 110 lat temu, to jeszcze Japonia pewnie nie znała nart, a co dopiero wyciągów. Także służył jako ekskluzywny kurort weekendowy dla mieszkańców Sapporo.
Nasz pokój był na piętrze po lewej. I widok mieliśmy taki:
Oczywiście jak w każdym szanującym się ryokanie dostaliśmy yukaty - czyli te kimonka. Ja dostałam rozmiar "large", a mąż "extra large", a i tak były trochę kłuse. No i klapeczki - obowiązkowo! I w tych klapeczkach i kimonkach chodziliśmy z pokoju do onsenu.
Onsen składał się z części indoor i outdoor. Indoor przypominał trochę Inflancką zostawioną na 5 lat bez sprzątania, ale po pierwszym strzale siarki orientujesz się, że ten zielono-brązowy kolor na scianach i posadzce to jednak nie grzyb. Ucieszona, że trafiłam na pusty onsen szybko zrobiłam zdjęcia. Potem okazało się, że właściwie to miałam cały onsen dla siebie przez dobre 4 dni, jakoś mało Japonek tam przyjeżdżało.
Ta zielona woda miała jakieś 60-70 stopni. Na początku autentycznie boli, ale potem jest przyjemnie... Jak już zaczynasz przypominać parzoną ośmiornicę, to możesz wyjść na zewnątrz i natrzeć się śniegiem. A właściwie nie "możesz", a chcesz!
I potem wskakujesz do kolejnego gorącego onsenu i wyglądasz dokładnie tak jak ten pan poniżej:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz