Mówią, że krótki dystans z domu do pracy jest kluczowym czynnikiem do satysfakcji z pracy i życia wszelkiego. Co za bzdura. To co się liczy tak naprawdę w życiu, to czas od trzaśnięcia drzwiami mieszkania do dotknięcia bosą stopą piasku na słonecznej plaży.
I teraz mamy dokładnie 4 godz. Not bad, chociaż tendencja jest lekko wzrostowa...
- Z Paryża do Deauville w Normandii mieliśmy niecałe 3 godz
- Z Madrytu do plaży w Maladze wychodziło 3 godz 40 min
Dobrze, ze to pendolino w Polsce powstało, to jest szansa, że kiedyś wrócimy, choć Hong Kong i Manilę będzie trudno przebić.
No dobrze, do rzeczy:) Busan w marcu to był nasz pomysł na gładkie wyhamowanie po japońskich onsenach w lutym i przedsmak filipińskiej plaży w kwietniu. Busan has it all: i plaże i fajną saunę publiczną, więc wszystko by się zgadzało, ale nie zapominajmy, ze to nadal Korea:P
Z tego koreańskiego TGV wysiada się tak
naprawdę w porcie i trzeba jechać jeszcze dobre pół godziny taksówką, żeby
zobaczyć ładną plażę.
Ale w słońcu to mi nawet i port się podoba!;)
Plaża wyjątkowo urokliwa (jak na Koreę:P) Żółty piaseczek i kolor wody wpadający lekko w turkus! Jakby wyciąć z krajobrazu klastry betonowych wieżowców, to by była Nicea.
Tuż obok plaży targ rybny...
Czyściutko, higienicznie. Aż coś podejrzane... Krew rybia nie leje się po ziemi? Nikt nie zabija ryb tłukąc je po ziemi tępym sierpem? Jak nie Korea! Jeszcze po zakupieniu 2 ryb na sashimi, pani dała trzecią rybę, żywą ośmiornicę, "penisa" wodnego i pomarańczowego kolczaka
gratis.
A potem elegancko zanieśliśmy siatkę foliową z trzepiącymi się jeszcze rybami do okolicznej restauracji, gdzie pani za 5$ nam je sprawiła.
To w środku to pokrojona ośmiorniczka - jeszcze ruszająca się;)
Sashimi (na dole zdjęcia) uważane jest przez Koreańczyków za szczyt delikatności i poezję smaków, podczas gdy wszyscy obcokrajowcy uważają, ze te ich ryby są łykowate i bez smaku.
A to już widok z naszego hotelu:
Plaża Haeundae (angielski zapis fonetyczny jakiś artysta musiał wymyślać; poprawnej wymowy tej nazwy nauczyliśmy się dopiero ze znaków koreańskich)
Zupełnym przypadkiem nasz romantyczny weekend w Busan zbiegł się z tzw. "White Day", który obchodzi się tylko w Azji. W Walentynki to panie dają czekoladki panom, a miesiąc później jest zmiana i panowie dają słodycze paniom. Nawet mój polski mąż się szarpnął (stawiając warunek, ze druga eklerka dla niego;))
Flagową wieczorną rozrywką Busan jest chodzenie od namiotu do namiotu rozstawionego na ulicy i picie shotów soju z losowo spotkanymi Koreańczykami, zagryzając takimi delikatesami jak topokki (bezsmakowe kluchy z maki ryzowej w bardzo ostrej czerwonej paście). Aha, taa.
Generalnie gardzę turystami, którzy zamykają się w enklawach hotelowych i nie poznają prawdziwego życia lokalsów, ale w Korei mam to w dupie;)
Zajęliśmy strategiczne miejsce przy szybie roof-top baru naszego hotelu i tak przesiedzieliśmy cały wieczór. Pani tylko wymieniała drinki;) Jeden był nawet z pewną odmianą koreańskiego soju infuzowanym igłami sosny. Żeby nie było, że nie chcemy się bratać z kulturą koreańską;)
Busan ma bardzo poszarpaną linię brzegową, a plaża dość szybko przechodzi w góry. Geografia nie pozwoliła na zrobienie sensownej sieci szerokopasmowych dróg i linii metra, więc przelotówkę walnęli przez morze. A co! Most wygląda naprawdę spektakularnie, zwłaszcza w nocy, jak rozświetliły się kolorowe neony. Koreańczycy lubią neony. Rachunek za prąd równie wysoki jak za beton;)
Po drinkach przenieśliśmy się do restauracji hotelowej. Jem sobie kreweteczkę w najlepsze, a chłopaczek przy stoliku obok klęka i oświadcza się swojej dziewczynie. Aż niezręcznie nam się zrobiło - taka intymna chwila, łzy wzruszenia itd. Ale szybko nam przeszło, bo... świeżo upieczeni narzeczeni zaraz po otarciu łez zaczęli pół godzinną sesję pozowanych selfie.
No to schowaliśmy się bez koreańską kulturą...