Każda podróż to podróż wgłąb siebie. I ten głąb w nas mówi, że już czas się zawijać z tej Korei.
Realizując ambitny plan zwiedzania Korei dobraliśmy jeden dzień wolnego do już i tak dłuższego weekendu i tak wyruszyliśmy w 4-dniową podróż po południu Korei Południowej.
Plan był taki:
1) Jeonju - wioska ładnie odremontowanych tradycyjnych domków koreańskich i stolica potrawy bibimbap
2) Damyang - aleja z meta-sekwojami i las bambusowy
3) Boseong - pola zielonej herbaty
4) Suncheon - mokradła, na których żyje mnóstwo gatunków ptaków, krabów błotnych i czegoś co zatrzymało się w procesie ewolucji między rybą a jaszczurką
5) Namhae - zielona, górzysta wyspa, gdzie czas płynie wolniej, pola ryżu orze się wołami i masowo uprawia się czosnek
6) Jinju - stolica grilowanego węgorza i odmiany bibimbapu z surową wołowiną
Jak opowiadaliśmy o tym planie znajomym Koreańczykom, to generalnie wychodziło na to, że samym tym tripem deklasujemy ich wszystkich razem wziętych pod względem znajomości Korei. Przeciętny Koreańczyk z naszego otoczenia był w mieście w którym się urodził, w Seulu i może raz w Busan lub na Jeju.
No dobrze, skoro ten plan taki dobry, to co poszło nie tak?
To Namhae, które miało być zjawiskowo piękne i przypominające bardziej południe Francji niż Koreę okazało się mieć okropnie zaśmiecone plaże i bazę noclegową a la "jestem koreańskim emerytem, mam trochę kasy, nigdy nie byłem w Europie, ale widziałem ją w telewizji to zrobię pensjonat o nazwie France Resort (zapis fonetyczny po koreansku: Prancy Ridżolty)".
A że padało, to zrezygnowaliśmy z nocowania w namiocie i po objechaniu 20 pensjonatów, miejsce zostało tylko w tym nieszczęsnym France Resort. No spoko, widok na morze jest, z daleka, ale jest; check-in'ujemy się.
Pokój miał bardzo stylową tapetę w różnokolorowe listki i rolety w jeszcze bardziej różnokolorowe listki. W pokoju nie było w zasadzie nic. W charakterze łóżek były materacyki pochowane w szafie i na wieczór rozkładane na podgrzewanej podłodze; czyli standard koreański.
Problem się zaczął wieczorem, jak wszyscy wyciągnęli te swoje marynowane karkówki, wiezione od samego Seulu i zaczęli je grillować pod naszym oknem. Szybko ewakuowaliśmy się na kolację do najbliższego miasteczka.
Prawdziwy problem był tak naprawdę rano, bo z samego rano zbudził nas stukot walizek. Koreańczycy 3-dniowy weekend kończą już po 2 dniach, bo przecież trzeba odpocząć w domu po podróży.
Jak otworzyliśmy rano okna to odurzył nas zapach "ramiona" - koreańskiej zupki chińskiej z bardzo intensywnymi przyprawami. Koreańczycy tak właśnie się żywią nad morzem - żadnej tam rybki, tylko wieprzowina i kluchy.
Następną noc spędziliśmy już w namiocie na plaży, bez zapachów, ale pospać i tak nam nie dali. O 21 włączono oślepiające reflektory oświetlające całą plażę a o północy pijane wujki z pobliskiego pensjonatu zaczęły puszczać petardy na plaży.
W tym momencie utwierdziliśmy się z mężem w przekonaniu, że starczy nam już tej Korei...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz