Przyszedł dzielnicowy i powiedział szybko parę zdań w jakimś swoim dialekcie z czego zrozumiałam tylko 1 słowo: "ubranie" a z gestykulacji dodatkowo zrozumiałam, że coś spada z góry na dół. Aha, pewnie znowu nam spadło pranie. Podziękowałam, zamknęłam drzwi, sprawdziłam, że pranie wisi jak wisiało i olałam sprawę.
Na drugi dzień przychodzi dzielnicowy z jakimś drugim gościem (który był łaskaw wkroczyć do naszego domu z zapalonym papierosem jakości "Klubowe") i chcą oglądać pralkę. OK, czyli nie pranie a woda z prania spada z góry na dół...
Uruchomiliśmy agentkę, która ogarnia wszystkie tego typu sytuacje w imieniu właścicielki mieszkania. Ta pogadała chwilę z panami i poprosiła nas, żeby nie prać przez kilka dni. Przy dwumiesięcznym dziecku i naszej hippisowskiej miłości do pieluszek wielorazowych jest to niemały problem, więc wytargowaliśmy 2 dni bez prania.
Mój mąż, wzorowy sąsiad, po dwóch dniach dzwoni do agentki, żeby grzecznie zapytać czy już możemy zacząć prać, a ta mu mówi, że jeszcze nie naprawili usterki, ale jutro będzie deszczowy dzień, więc możemy zacząć prać...
Trochę nam zajęło zrozumienie tej logiki... Mój mąż swoim inżynierskim okiem przyjrzał się prowizorce na naszym budynki i zobaczył, że co każde piętro wychodzi ze ściany taka biała tajemnicza rurka, która potem jest doprowadzona do rynny. Jest więc szansa, że coś się obluzowało i zamiast do rynny woda z naszego prania tłucze w parapet sąsiada na dole...
Tak to sobie tłumaczymy:) Mówi się "co chatka to zagadka", ale ta nasza kamienica to prawdziwa skarbnica zagadek. Co będzie następne??? (bo, że będzie, to pewnik!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz