Zawsze myślałam, że pilates to taki fitness dla grubych, leniwych bab. Będąc więc w 2 trymestrze ciąży stwierdziłam, że mi w końcu wypada na to pochodzić;) Pani doktor poleciła mi jedno studio specjalizujące się w pilatesie pre i post-natalnym tu w Szanghaju. Na pierwszych zajęciach grupowych faktycznie trochę się nudziłam - takie pitu pitu na piłkach, ale potem mi wytłumaczono, że w Chinach ciąża to często pierwsza okazja przy której kobitki się biorą za jakąkolwiek aktywność, więc poziom musiał być odpowiednio niski. Właścicielka studia trzyma jednak poziom światowy. Co chwilę jeździ do Kalifornii się doszkalać, przywozi specjalne maszyny, jakich nie widziałam w żadnym klubie fitness w Warszawie. Jak jej powiedziałam, że kiedyś trenowałam gimnastykę artystyczną, to od razu mnie skierowała na sesje indywidualne i dała mi swojego najlepszego instruktora - Rae.
Rae również jest ex-gimnastyczką, układając mi ćwiczenia łączy pilates z elementami baletu i tai chi. I faktycznie z boku to pewnie wygląda jak fitness dla leniwych, ale ze mnie się tam leje i mózg mi paruje. Tak, mózg. Potrzeba naprawdę dużej koncentracji, żeby wykonać wszystko poprawnie i skoordynować wszystkie mięśnie. Nazw niektórych z mięśni to nie znałam nawet po polsku, a co dopiero po angielsku. Rae jest śmieszna - jej angielski pilatesowy jest Oxford English, ale jak gadam z nią o dupie Maryni w przerwach, to już średnio nam idzie. Po chińsku byłoby łatwiej. Niemniej jednak mamy niesamowite porozumienie. Rae ma wyjątkową wiedzę, inteligencję kinetyczną i empatię - nie muszę jej specjalnie mówić co mnie boli/ciągnie. Ona w lot kuma i zmienia ćwiczenia pod moje specjalne potrzeby. Każdy trening jest inny. Ona nawet czyta jaki mam nastrój danego dnia i odpowiednio dostosowuje tempo zajęć. Trener doskonały.
Przed porodem Rae nie tylko aplikowała mi ćwiczenia wzmacniające dolne partie ciała, zmęczone dźwiganiem dużego brzucha, ale również wzmacniające ramiona. Trochę to mnie wtedy dziwiło, no ale niech jej będzie. Doceniłam to jednak dopiero po porodzie, jak nasza prawie cztero-kilowa latorośl kazała się nosić po mieszkaniu całymi dniami (i nadal każe, a teraz waży już prawie 6kg...)
Teraz pracujemy z kolei nad "obudzeniem" moich mięśni brzucha i nauczeniem mnie oddychać na nowo. Całe życie mi powtarzano, żeby oddychać przeponą i nabierać powietrza "w brzuch", podczas gdy Rae teraz mi każe nabierać powietrza w żebra i grzbiet, żeby nie rozluźniać mięśni brzucha. 30 lat człowiek żyje i nawet oddychać dobrze nie umie, no! Oddech jest w ogóle filarem pilatesa. I jest to zupełnie inny oddech niż na przykład w jodze, przez co te dwie frakcje się szczerze nienawidzą. Napuścić joginkę na pilateskę to gorzej niż napuścić polonistę na legionistę, serio.
Rae się też wzięła za korygowanie mojej pokrzywionej postawy po latach gimnastyki i jeszcze dłuższych latach przy komputerze (przecież nie nad książkami:P) i jej całkiem dobrze idzie... Czuję się świetnie po tych zajęciach, minęły 2 miesiące od porodu, a ja jestem w lepszej formie niż przed ciążą. Kolejny wspaniały "fachowiec", na jakiego trafiłam decydując się na poród w Szanghaju. To była dobra decyzja... Jedyny mankament to cena - płacę 500 yuanów za lekcję, czyli niecałe 300zł. Stawka nowojorska, ale w końcu Szanghaj to nowy Nowy Jork!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz