A sala poporodowa tak:
Wystrój - późne rokokoko, ewidentnie pod bogatych Chińczyków.
A poniżej view spod prysznica z piękną mozaiką (szybę można było zamienić w mleczną / nieprzezroczystą za pomocą jednego przycisku). Na tej białej kanapie kimał mój mąż przez 3 dni.
A poniżej view spod okna - wprawne oko dojrzy w oddali aneks kuchenny.
Słowem, Bristol wśród porodówek:)
Szpital założony 3 lata temu przez kanadyjskiego inwestora (stąd czerwony liść klonowy w logo i nazwa: Red Leaf) i zorientowany na tematy okołoporodowe - mają tam tylko wydział ginekologii, położnictwa i pediatrii. Lekarze to głównie Chińczycy, ale mówiący pięknie po angielsku. Ja trafiłam na doskonałą panią doktor. Wcześniej pracowała 20 lat w chińskim szpitalu przy bardzo skomplikowanych case'ach (rakach, nie-rakach), co na zachodnie warunki oznacza jakieś 400 lat doświadczenia. Tylu tam jest pacjentów, że z prawa wielkich liczb zawsze się jakieś ultra-rzadkie choróbsko trafi... Moja ciąża na szczęście była książkowa, więc pani doktor nie musiała korzystać z tego doświadczenia, ale zawsze fajnie mieć świadomość, że jestem w dobrych rękach. Dodatkowo bardzo wspierała wszystkie moje szalone pomysły. Pilates 3 razy w tygodniu - proszę bardzo! Sushi w Japonii w 5. miesiącu - jak najbardziej, tylko sprawdźmy najpierw odporność na bakterię listeria. Opalanie w 6. miesiącu na Hainanie - oczywiście! szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko.
Dodatkowo bardzo wspierała poród naturalny. Deklarowała, że wszelkie medyczne ingerencje będzie stosować jako ostateczność, podczas gdy większość lekarzy zdaje się szybko uciekać do pitocinów, epizjotomii i cesarek jak tylko cokolwiek idzie choć w 1% nie tak. Powiedziała też, że przyjmie poród z każdej pozycji; że to mi ma być wygodnie, a nie jej. I, oczywiście, w wodzie też mogę rodzić jeśli tylko sobie życzę.
Myślę, że miałam ogromne szczęście, ze trafiłam na tak wspaniałą panią doktor, ale cały szpital zdaje się funkcjonował wg filozofii, że to oni są dla pacjenta, a nie pacjent dla nich. Pod koniec ciąży dostałam np. plan porodu do wypełnienia - była to lista check-boxów do zaznaczenia: od błahych typu czy życzę sobie przyciemnić światło w sali porodowej lub słuchać własnej muzyki do bardziej medycznych decyzji np. czy chcę epidural; czy zgadzam się na pitocin jeśli akcja zwalnia itd. Były też check-boxy typu "Proszę nie proponować mi znieczulenia, jeśli sama o to nie proszę" lub "Proszę nie pouczać mnie jak przeć". Przemyśleli naprawdę wszystko czego pacjentka może chcieć, a co ważniejsze, czego może NIE chcieć podczas porodu. Super sprawa.
Fakt, że jest to szpital dedykowany dla ekspatów dodatkowo rozszerzał wachlarz możliwości, bo musieli uwzględnić rożne praktyki z różnych krajów. Francuzi i Niemcy np. nie podają wit. K dziecku w zastrzyku, tylko doustnie, więc taka opcja też była dostępna. Ale te dwa narody nie są we wszystkim jednomyślni... Francuzi np. zanurzają dziecko w wannie aż po uszy nie przejmując się kikutem pępowinowym a Niemcy z kolei nie myją dziecka przez bite 2 tygodnie od porodu;)
Szpital organizował też bezpłatną szkołę rodzenia i na zajęciach, na których opowiadano o znieczulaniu, jedna osoba z sali zapytała jaki jest % sięgania po epidural u różnych narodowości i pani powiedziała: Chińczycy 100%, Amerykanie 80%, Europejczycy 40%. Interesting:)
Mi się udało zmieścić w tych 60% Europejek-twardzielek^^ Wszystko dzięki mojemu wspierającemu mężowi, który cały czas przy mnie był i którego mogłam sobie w każdej chwili skląć po polsku jak trzeba:) Do porodu przygotowywała nas francuska położna i nauczyła nas różnych technik jak sobie radzić z bólem. Dodatkowo do szpitala poszliśmy piechotą! 30 minut szybkiego marszu o 7 rano przez Huaihai Lu nieźle rozkręciło akcję. Ula mnie ostatnio spytała: "a co z walizką?!" No właśnie! Szpital jest na tyle zajebisty, że dostarcza naprawdę wszystko co potrzeba w trakcie porodu i po porodzie. Jedyne, co kazali wziąć ze sobą do szpitala to stanik do karmienia i paszport. Do tej listy dodaliśmy jeszcze kanapki dla męża i torba do szpitala gotowa^^ To też był jeden z wielu czynników obniżających mój niepokój przed porodem do niemal zera - jak nagle zacznę rodzić i coś pójdzie nie tak, to mogę wskoczyć w taksówkę tak jak stoję i jechać na porodówkę!
Jak już dotarliśmy do szpitala, to duża sala z wanną już na mnie czekała. Nie mieliśmy wtedy za bardzo głowy do robienia zdjęć, więc nie pokażę jak wyglądała sala porodowa, ale nasza pani doktor cyknęła nam jedną fotkę z przyczajki, która mnie wzrusza za każdym razem:
Podczas pierwszej fazy porodu byliśmy w sali w zasadzie sami. Położna i moja pani doktor (tak! przy porodzie jest doktor prowadzący ciążę!) tylko raz na jakiś czas zaglądały czy wszystko OK. W drugiej fazie już był komplet osób na sali, ale stali sobie gdzieś pod ścianą i nic nie mówili... bo zaznaczyłam w planie porodu, żeby mnie nie pouczać jak przeć;) Wtedy akurat trochę brakowało mi potwierdzenia czy wszystko robię OK, ale chyba najwyraźniej tak. Jedynie na sam koniec pani doktor już mi asystowała i poprowadziła mnie tak, aby uniknąć strat tu i tam;) I plum! Nasza rybka dostała pierwszą lekcję pływania!
Potem już musiałam wyskoczyć z wanny, aby pani doktor "urodziła" łożysko (btw, szpital mnie zawczasu zapytał, co planuję zrobić z łożyskiem i czy nie chcę go wziąć ze sobą, np. żeby zjeść lub zasadzić w ogródku jak to robią na Bali...) My w tym czasie robiliśmy sobie "skin to skin" i patrzyliśmy w te piękne, błyszczące i zdziwione oczy. Jak było po wszystkim, mąż przeciął pępowinę (również zapytano nas w planie porodu kto ma to zrobić i po jakim czasie) i cały personel się po angielsku usunął, odkładając mierzenie, ważenie itd na później. Zostaliśmy sami w sali, już we trójkę...
Naprawdę przepiękny, rodzinny, naturalny poród. Tego dnia byłam wykończona, ale następnego dnia już byłam gotowa rodzić drugi raz. Fizycznie i psychicznie. Nie mam absolutnie żadnej traumy, jak niestety większość moich koleżanek w Polsce. Zostanie na poród w Szanghaju było najlepszą decyzją w moim życiu, podjętą co prawda z trudem, bo polski roczny macierzyński (z opcją podrzucenia dzieciaka babciom) piechotą nie chodzi...
Po porodzie przenieśli nas do tej pięknej sali poporodowej i trzymali nas tam 3 dni. Na zawołanie miałam zastęp pielęgniarek + obchód lekarzy co rano. Opieka naprawdę fantastyczna.
No dobrze, to ile ta cala przyjemność kosztowała? Ok 45.000zł. I prawie wszystko pokryło moje fancy ekspackie ubezpieczenie. Jedyne za co musieliśmy dopłacić z własnej kieszeni jakieś 500zł za posiłki mojego męża przez te 3 dni. Właśnie, właśnie - jedzenie to była jedyna rzecz, która mi nie pasowała... Było bowiem ZA smaczne! Ja tam byłam nastawiona na jakieś ohydne w smaku superfoods na szybki powrót do formy, a ci mi na śniadanie serwowali puszyste naleśniki, na lunche spaghetti albo pizze, a na kolacje filet mignon lub jagnięcinę... Skandal. Do tego po każdym posiłku był deser. Zdjęć niestety nie mam, bo tak szybko wciągaliśmy te pyszności. Asia, rodząca niedawno na jednej z warszawskich porodówek, zdążyła zrobić zdjęcie swojemu posiłkowi zanim go spałaszowała. Dostała kleik i 2 sucharki... Jest kontrast.
Podobny kontrast pewnie jest również między moją porodówką a publiczną, prawdziwie chińską porodówką. Nie tylko w wystroju wnętrz, ale również w podejściu lekarzy. Czytałam, że w Chinach panuje tzw. C-section craziness. Lekarze chętnie tną, bo inaczej nie przerobiliby tej masy pacjentek, a pacjentki dają się ciąć, bo:
A. boją się bólu (patrz: wskaźnik epiduralu wśród Chinek w moim szpitalu: 100%)
B. i tak nigdy nie rozbiorą się do bikini na plaży, żeby się przypadkiem nie opalić
C. nikt tu nie planuje drugiego dziecka (a do niedawna jeszcze nie można było mieć drugiego dziecka...)
A propos chińskiego one child policy... Ze względu na moją rzadką grupę krwi potrzebowałam pewnego leku, który ma za zadanie ochronić ewentualną drugą ciążę przed komplikacjami. W Chinach tego leku nie ma! Mój szpital musiał specjalnie sprowadzać ten lek dla mnie z UK. To tak dla przypomnienia, że żyjemy jednak w dzikim kraju...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz