piątek, 24 marca 2017

Baby formula

Polska psychoza na punkcie przeciągów w domu, gdzie jest noworodek, to naprawdę nic...
W Chinach dziecko nie opuszcza domu, dopóki nie skończy 100 dni. Przy one child policy oznacza to, że większość Chińczyków widuje noworodka tylko raz w życiu - jak im samym się urodzi... Tym większa jest więc ich euforia jak widzą naszą latorośl - nie dość, że "biała" (Chińczycy uwielbiają "białe" dzieci o czym pewnie jeszcze będę pisać...) to jeszcze taka urokliwie malutka. 

Wychodząc z nią na spacery nie możemy opędzić się od ciekawskich gapiów, a jak gdzieś nie daj Boże staniemy to robi się wokół nas wianuszek... przeważnie starszych pań (a nie młodych Chinek, nad czym ubolewa mój mąż), które najpierw się rozczulają, a potem nas upominają, że z tak małym dzieckiem się siedzi w domu przez 3 miesiące (rady od nieznajomych babć - nie tylko w Polsce!) Plus tej chińskiej psychozy jest taki, że znajomi Chińczycy nie wpraszają się nam do domu przez te 3 miesiące, myśląc, że siedzimy w izolacji. Ale jak już kogoś sami zaprosimy, to oczywiście chętnie przychodzą, bo gra się toczy o selfie z "białym" noworodkiem - once in a lifetime opportunity!
 
Chińska tradycja nakazuje przyjść z prezentem. Dostaliśmy trochę ubranek dla dziecka, 1 czerwoną kopertę (kaska!^^) i ... sporo akcesoriów do mycia/suszenia/sterylizowania butelek (których ja póki co nie potrzebuję...) Wygląda na to, że Chinki albo szybko kapitulują z karmieniem piersią albo w swojej chińskiej logice uważają, że formuła jest lepsza dla dziecka niż mleko matki (tak jak uważają, że cesarka jest lepsza niż poród siłami natury...) 

Spiralę absurdu nakręca fakt, że chińska formuła jest fatalnej jakości, więc kto może, to sięga po zagraniczną formułę. A ta kosztuje 5 razy więcej niż za granicą... Chińczycy nie byliby więc sobą, gdyby sami nie szmuglowali formuły. I tu wkracza państwo, które mocno reguluje import formuły.  

Jak pakowaliśmy kontener z meblami to capslockiem nam napisali, że nie możemy wwozić formuły dla dzieci (a zakaz wwozu alkoholu i papierosów był małą czcionką;)). Na deklaracjach celnych na lotnisku jest informacja, że można wwieźć tylko 2 puszki i to też trzeba mieć w pogotowiu certyfikat niedawnego urodzenia dziecka gdzieś w rodzinie. Bagaże są systematycznie czesane w poszukiwaniu nadprogramowej formuły, zwłaszcza po lotach z Hong Kongu. Istne szaleństwo! 

O ile taniej i prościej (i zdrowiej...) byłoby wyciągnąć cycka! Chińskie prawo zdaje się naprawdę ku temu zachęcać, bo pracodawca ma obowiązek zapewnić zaciszny pokój do odciągania mleka a matkom karmiącym przysługuje dodatkowo 1h płatnej przerwy w pracy. Także dziwna sprawa z tą formułą... Anyways... komuś gustowną suszareczkę do butelek?:)

Przez most Nanpu po wizę

Rzekę w Szanghaju przemierzam zazwyczaj tunelami. Mosty są, ale dalej od centrum. Dlaczego Szanghaj woli budować kosztowne tunele pod rzeką a nie mosty? Bo po rzece pływają jeszcze solidne statki wiozące cement wgłąb lądu. Państwo w budowie! Mosty więc nie wychodzą tak tanio, bo muszą być bardzo wysoko zawieszone, żeby żaden statek o nie nie zahaczył.

Ostatnio mieliśmy okazję jechać mostem południowym Nanpu zawieszonym na ok. 50m. Generalnie lęku wysokości nie mam, ale jak mkniesz z szalonym taksówkarzem ciasnym ślimakiem z lichą barierką i niemal na wyciągnięcie ręki masz pranie suszące się na 15 piętrze, to ta ręka może Ci się nieco spocić:)



Z samego mostu jest piękny widok na Szanghaj. Morze wysokich wieżowców, które i tak totalnie deklasuje Shanghai Tower i "otwieracz do butelek", widoczne w oddali na zdjęciu powyżej. Po cóż nas tak daleko od centrum wyniosło? Jechaliśmy na daleki południowy Pudong do urzędu po wizę chińską dla naszej latorośli. Bez niej koleżanka byłaby tu nielegalnie...

Procedura wygląda tak: najpierw w szpitalu otrzymuje się medyczny akt urodzenia, na którym oprócz medycznych danych tj. data urodzenia, waga, wzrost jest również wybrane imię i nazwisko delikwentki, imię i nazwisko matki oraz, ekhm, deklarowanego ojca (wait for it...). Z tym aktem trzeba się udać do notariusza, który wykonuje kopię tego aktu i poświadcza, że pan wskazany jako ojciec jest pełnoprawnym małżonkiem matki dziecka. Bez aktu małżeństwa nie zarejestrujesz więc dziecka...

Następnie trzeba się udać do oddziału chińskiego MSZ, gdzie potwierdzają, że znają tego notariusza i nie jest to pan Wang z punktu ksero w bramie. Następnie trzeba się udać do polskiego konsulatu, gdzie potwierdzają, że z kolei znają tego kolesia z MSZ, co to zna tego notariusza.

A potem już tylko z górki! Konsulat wydaje paszport tymczasowy, do którego naturalnie potrzeba zdjęcia paszportowego. I weź tu zachęć noworodka, żeby:
A. nie spał, ale leżał nieruchomo
B. trzymał głowę prosto
C. patrzył w obiektyw
D. miał zamkniętą buzię
No nie da się! Świeżo upieczeni rodzice robią dużo zdjęć swoim pociechom, ale my natrzaskaliśmy tego dnia chyba 100 zdjęć, z czego żadne nie spełniało wszystkich 4 powyższych warunków, a tylko 2 spełniały 3 z nich. Pan konsul łaskawie jednak zaakceptował delikatny półprofil i dostaliśmy paszport tymczasowy od ręki (na docelowy się czeka 3 miesiące...)

Z paszportem oraz umową najmu mieszkania trzeba się udać na posterunek policji, żeby zameldować obywatelkę. Dopiero z meldunkiem można aplikować o wizę (na dalekim Pudongu, jadąc przez most Nanpu...;)) Dziecinnie proste, prawda? Dla chętnych wyślę drzewko decyzyjne, które mąż mi rozrysował na A4, jak już rozkminił całą procedurę. A kminić trzeba szybko, bo naloty policji się zdarzają i, jakby nie patrzeć, mieliśmy przez parę tygodni w domu nielegalną imigrantkę (choć żadnej granicy nie przekroczyła...)

W Chinach nie można przebywać bez meldunku (i ważnej wizy oczywiście). Myślę, że w przypadku noworodka by się skończyło na upomnieniu, ale generalnie z tym meldunkiem nie ma żartów. Jak się przyjeżdża do Chin i nocuje w hotelu, to recepcja zazwyczaj ogarnia ten temat, ale w przypadku gdy nocuje się u rodziny/znajomych to trzeba się samemu udać na policję w ciągu 24h od wjazdu. Tak Chiny witają zagranicznych gości. "Kto tam to będzie śledził" pytacie? No cóż, podobno sąsiedzi chętnie donoszą...

sobota, 18 marca 2017

Pralka

Przyszedł dzielnicowy i powiedział szybko parę zdań w jakimś swoim dialekcie z czego zrozumiałam tylko 1 słowo: "ubranie" a z gestykulacji dodatkowo zrozumiałam, że coś spada z góry na dół. Aha, pewnie znowu nam spadło pranie. Podziękowałam, zamknęłam drzwi, sprawdziłam, że pranie wisi jak wisiało i olałam sprawę.

Na drugi dzień przychodzi dzielnicowy z jakimś drugim gościem (który był łaskaw wkroczyć do naszego domu z zapalonym papierosem jakości "Klubowe") i chcą oglądać pralkę. OK, czyli nie pranie a woda z prania spada z góry na dół...

Uruchomiliśmy agentkę, która ogarnia wszystkie tego typu sytuacje w imieniu właścicielki mieszkania. Ta pogadała chwilę z panami i poprosiła nas, żeby nie prać przez kilka dni. Przy dwumiesięcznym dziecku i naszej hippisowskiej miłości do pieluszek wielorazowych jest to niemały problem, więc wytargowaliśmy 2 dni bez prania.

Mój mąż, wzorowy sąsiad, po dwóch dniach dzwoni do agentki, żeby grzecznie zapytać czy już możemy zacząć prać, a ta mu mówi, że jeszcze nie naprawili usterki, ale jutro będzie deszczowy dzień, więc możemy zacząć prać...

Trochę nam zajęło zrozumienie tej logiki... Mój mąż swoim inżynierskim okiem przyjrzał się prowizorce na naszym budynki i zobaczył, że co każde piętro wychodzi ze ściany taka biała tajemnicza rurka, która potem jest doprowadzona do rynny. Jest więc szansa, że coś się obluzowało i zamiast do rynny woda z naszego prania tłucze w parapet sąsiada na dole...

Tak to sobie tłumaczymy:) Mówi się "co chatka to zagadka", ale ta nasza kamienica to prawdziwa skarbnica zagadek. Co będzie następne??? (bo, że będzie, to pewnik!)

Dzień Kobiet

Jak każde komunistyczne święto, Dzień Kobiet obchodzi się w Chinach całkiem hucznie. Panie mogą wyjść wcześniej z pracy, a we wszystkich sklepach są specjalne promocje, czasem dość luźno związane z byciem kobietą (mi np. udało się upolować ultra-miękkie japońskie ręczniki za pół ceny...)

Miasto zostało jednak zdominowane przez jedną promocję - otwarcie flagship store'u Victoria's Secret na Huaihai Lu (5 min spacerem od naszego domu!), uświetnione wizytą kilku aniołków.

Victoria's Secret wchodzi ewidentnie szturmem na chiński rynek. Całe Huaihai Lu zostało oplakatowane aniołkami, a w grudniu ma być tu w ogóle pokaz Victoria's Secret. Mój mąż już mi zapowiedział, że się wybiera ;)





Pilates

Zawsze myślałam, że pilates to taki fitness dla grubych, leniwych bab. Będąc więc w 2 trymestrze ciąży stwierdziłam, że mi w końcu wypada na to pochodzić;) Pani doktor poleciła mi jedno studio specjalizujące się w pilatesie pre i post-natalnym tu w Szanghaju. Na pierwszych zajęciach grupowych faktycznie trochę się nudziłam - takie pitu pitu na piłkach, ale potem mi wytłumaczono, że w Chinach ciąża to często pierwsza okazja przy której kobitki się biorą za jakąkolwiek aktywność, więc poziom musiał być odpowiednio niski. Właścicielka studia trzyma jednak poziom światowy. Co chwilę jeździ do Kalifornii się doszkalać, przywozi specjalne maszyny, jakich nie widziałam w żadnym klubie fitness w Warszawie. Jak jej powiedziałam, że kiedyś trenowałam gimnastykę artystyczną, to od razu mnie skierowała na sesje indywidualne i dała mi swojego najlepszego instruktora - Rae.

Rae również jest ex-gimnastyczką, układając mi ćwiczenia łączy pilates z elementami baletu i tai chi. I faktycznie z boku to pewnie wygląda jak fitness dla leniwych, ale ze mnie się tam leje i mózg mi paruje. Tak, mózg. Potrzeba naprawdę dużej koncentracji, żeby wykonać wszystko poprawnie i skoordynować wszystkie mięśnie. Nazw niektórych z mięśni to nie znałam nawet po polsku, a co dopiero po angielsku. Rae jest śmieszna - jej angielski pilatesowy jest Oxford English, ale jak gadam z nią o dupie Maryni w przerwach, to już średnio nam idzie. Po chińsku byłoby łatwiej. Niemniej jednak mamy niesamowite porozumienie. Rae ma wyjątkową wiedzę, inteligencję kinetyczną i empatię - nie muszę jej specjalnie mówić co mnie boli/ciągnie. Ona w lot kuma i zmienia ćwiczenia pod moje specjalne potrzeby. Każdy trening jest inny. Ona nawet czyta jaki mam nastrój danego dnia i odpowiednio dostosowuje tempo zajęć. Trener doskonały.

Przed porodem Rae nie tylko aplikowała mi ćwiczenia wzmacniające dolne partie ciała, zmęczone dźwiganiem dużego brzucha, ale również wzmacniające ramiona. Trochę to mnie wtedy dziwiło, no ale niech jej będzie. Doceniłam to jednak dopiero po porodzie, jak nasza prawie cztero-kilowa latorośl kazała się nosić po mieszkaniu całymi dniami (i nadal każe, a teraz waży już prawie 6kg...)

Teraz pracujemy z kolei nad "obudzeniem" moich mięśni brzucha i nauczeniem mnie oddychać na nowo. Całe życie mi powtarzano, żeby oddychać przeponą i nabierać powietrza "w brzuch", podczas gdy Rae teraz mi każe nabierać powietrza w żebra i grzbiet, żeby nie rozluźniać mięśni brzucha. 30 lat człowiek żyje i nawet oddychać dobrze nie umie, no! Oddech jest w ogóle filarem pilatesa. I jest to zupełnie inny oddech niż na przykład w jodze, przez co te dwie frakcje się szczerze nienawidzą. Napuścić joginkę na pilateskę to gorzej niż napuścić polonistę na legionistę, serio.

Rae się też wzięła za korygowanie mojej pokrzywionej postawy po latach gimnastyki i jeszcze dłuższych latach przy komputerze (przecież nie nad książkami:P) i jej całkiem dobrze idzie... Czuję się świetnie po tych zajęciach, minęły 2 miesiące od porodu, a ja jestem w lepszej formie niż przed ciążą. Kolejny wspaniały "fachowiec", na jakiego trafiłam decydując się na poród w Szanghaju. To była dobra decyzja... Jedyny mankament to cena - płacę 500 yuanów za lekcję, czyli niecałe 300zł. Stawka nowojorska, ale w końcu Szanghaj to nowy Nowy Jork!

piątek, 3 marca 2017

Francuska położna

Jeśli przyjdzie mi kiedyś rodzić drugi raz i nie będzie to w Szanghaju to chciałabym, żeby to było we Francji. Francuskie położnictwo jest najlepsze na świecie. We Francji położne studiują 5-6 lat i mają kompetencje niemal jak lekarz - mogą wystawiać recepty, zwolnienia lekarskie itd. To one przyjmują poród, a nie lekarz. Wiadomo, że pozycja leżąca jest najgorszą pozycją do rodzenia, więc we Francji na sali porodowej nie ma w ogóle łóżek. Epizjotomia to rzadkość a po porodzie aplikuje się program ćwiczeń mięśni dna miednicy, żeby szybko wrócić do pełnej formy (zanim mąż zdąży sobie znaleźć kochankę, hahaha;))

Jakie miałam szczęście, że trafiłam tu na francuską położną, a właściwie nie na jakąś tam francuską położną, a na Sarę. Sarah odebrała już w swojej karierze 3000 porodów, jest pasjonatką swojej pracy, daje z siebie naprawdę wszystko. Do Szanghaju przyjechała za chłopakiem (jak to brzmi, prawda? no cóż... w laickiej Francji nikt się nie żeni...) Pracowała tu chwilę jako położna, ale ponieważ tu położne traktuje się jak pielęgniarki to się wkurzyła i założyła swoją klinikę/poradnię położnictwa i... prowadzi ją pro publico bono. Już jej mówiliśmy, że jest szalona, że w Szanghaju ludzie mają hajs i ona mogłaby tu fortunę zrobić, ale ona mówi, ze jej chłopak zarabia wystarczająco na ich utrzymanie a to jest jej pasja i chce móc dotrzeć do jak największej liczby osób. We Francji pomagała rodzić bezdomnym kobietom i była długi czas na misji humanitarnej w Afryce. Niesamowita osoba, naprawdę. Bardzo inspirująca, a jednocześnie wprowadzająca człowieka w zakłopotanie, że pracuje dla krwiożerczej korporacji i pobiera za to pensję.  

Przygotowywała nas do porodu - opowiadała  baaaardzo dokładnie co będę czuć w której fazie, co dało mi (mylne, nie oszukujmy się) poczucie pewności, że wiem na co się piszę;)  Przetrenowaliśmy z nią różne ćwiczenia oddechowe i relaksacyjne, dzięki którym udało się obyć bez epiduralu.  Po porodzie przyszła do nas do domu i podpowiedziała parę trików jak zajmować się dzieckiem i, co najważniejsze, jak mieć życie po dziecku;) 

No więc wino trzeba pić W TRAKCIE karmienia piersią. Nie zdąży jeszcze dojść do tego mleka, które właśnie dziecko pije, a zdąży już się strawić do kolejnego karmienia. Już się widzę na ogródku którejś z warszawskich knajp - w jednej ręce kieliszek, w drugiej dzieciak przy piersi. To nie będzie fala hejtu - to będzie całe tsunami! Także póki co będziemy próbować w zaciszu domowym. Na tę okoliczność zamówiłam sobie już Coravin - narzędzie z igłą chirurgiczną do wysysania odrobiny wina bez konieczności wyjmowania korka^^

Sarah  powiedziała również, że mogę pić kawy ile mi się podoba (Francja...) i jeść również co mi się podoba - sushi, fasolkę, orzeszki ziemne czy truskawki. Ostre też, także już zaczęliśmy planować wycieczkę do Syczuanu w maju. Na moje pytanie kiedy mogę zacząć odciągać mleko i podawać z butelki powiedziała, ze już po pierwszym miesiącu. Na co ja, jak na poświęcającą się matkę Polkę przystało, powiedziałam, że może jednak poczekam jakoś do 4. miesiąca, skoro wracam do pracy po 4 i pół miesiąca. Ona tylko przewróciła oczami i powiedziała "Kobieto, zacznij jak najszybciej, przecież musisz mieć jak wyjść z domu do kina, na manicure czy kawę z przyjaciółmi"

Francja. Tam podejście do rodzenia i wychowywania dzieci jest tak inne niż w Polsce. W Polsce - pełna martyrologia; kobita siedzi z dzieciakiem bity rok w domu + pierze, sprząta, gotuje, prasuje. We Francji ma do sprzątania jedną panią, do opieki nad dziećmi drugą panią a sama kontynuuje swoje życie zawodowe i towarzyskie jak przed ciążą. I ma energię na drugą ciążę, a potem jeszcze na trzecią, i żaden poród nie jest traumą dzięki doskonałemu położnictwu. Dodatkowo przy trzecim dziecku jest solidna ulga podatkowa, więc model 2+3 jest w zasadzie normą. I przyrost naturalny rośnie (PKB też;))

Post mało azjatycki, ale o tym winie musiałam:)

czwartek, 2 marca 2017

Chińska porodówka

Bardzo lubiłam patrzeć na reakcje znajomych po moim: "w styczniu wybieram się na chińską porodówkę". Wszyscy wyobrażali sobie, że warunki będę mieć jak na zapleczu mięsnego, tymczasem moja porodówka wyglądała tak:


A sala poporodowa tak:



Wystrój - późne rokokoko, ewidentnie pod bogatych Chińczyków.
A poniżej view spod prysznica z piękną mozaiką (szybę można było zamienić w mleczną / nieprzezroczystą za pomocą jednego przycisku). Na tej białej kanapie kimał mój mąż przez 3 dni. 

A poniżej view spod okna - wprawne oko dojrzy w oddali aneks kuchenny.

Słowem, Bristol wśród porodówek:)

Szpital założony 3 lata temu przez kanadyjskiego inwestora (stąd czerwony liść klonowy w logo i nazwa: Red Leaf) i zorientowany na tematy okołoporodowe - mają tam tylko wydział ginekologii, położnictwa i pediatrii. Lekarze to głównie Chińczycy, ale mówiący pięknie po angielsku. Ja trafiłam na doskonałą panią doktor. Wcześniej pracowała 20 lat w chińskim szpitalu przy bardzo skomplikowanych case'ach (rakach, nie-rakach), co na zachodnie warunki oznacza jakieś 400 lat doświadczenia. Tylu tam jest pacjentów, że z prawa wielkich liczb zawsze się jakieś ultra-rzadkie choróbsko trafi... Moja ciąża na szczęście była książkowa, więc pani doktor nie musiała korzystać z tego doświadczenia, ale zawsze fajnie mieć świadomość, że jestem w dobrych rękach. Dodatkowo bardzo wspierała wszystkie moje szalone pomysły. Pilates 3 razy w tygodniu - proszę bardzo! Sushi w Japonii w 5. miesiącu - jak najbardziej, tylko sprawdźmy najpierw odporność na bakterię listeria. Opalanie w 6. miesiącu na Hainanie - oczywiście! szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko.

Dodatkowo bardzo wspierała poród naturalny. Deklarowała, że wszelkie medyczne ingerencje będzie stosować jako ostateczność, podczas gdy większość lekarzy zdaje się szybko uciekać do pitocinów, epizjotomii i cesarek jak tylko cokolwiek idzie choć w 1% nie tak. Powiedziała też, że przyjmie poród z każdej pozycji; że to mi ma być wygodnie, a nie jej. I, oczywiście, w wodzie też mogę rodzić jeśli tylko sobie życzę. 

Myślę, że miałam ogromne szczęście, ze trafiłam na tak wspaniałą panią doktor, ale cały szpital zdaje się funkcjonował wg filozofii, że to oni są dla pacjenta, a nie pacjent dla nich. Pod koniec ciąży dostałam np. plan porodu do wypełnienia - była to lista check-boxów do zaznaczenia: od błahych typu czy życzę sobie przyciemnić światło w sali porodowej lub słuchać własnej muzyki do bardziej medycznych decyzji np. czy chcę epidural; czy zgadzam się na pitocin jeśli akcja zwalnia itd. Były też check-boxy typu "Proszę nie proponować mi znieczulenia, jeśli sama o to nie proszę" lub "Proszę nie pouczać mnie jak przeć". Przemyśleli naprawdę wszystko czego pacjentka może chcieć, a co ważniejsze, czego może NIE chcieć podczas porodu. Super sprawa.

Fakt, że jest to szpital dedykowany dla ekspatów dodatkowo rozszerzał wachlarz możliwości, bo musieli uwzględnić rożne praktyki z różnych krajów. Francuzi i Niemcy np. nie podają wit. K dziecku w zastrzyku, tylko doustnie, więc taka opcja też była dostępna. Ale te dwa narody nie są we wszystkim jednomyślni... Francuzi np. zanurzają dziecko w wannie aż po uszy nie przejmując się kikutem pępowinowym a Niemcy z kolei nie myją dziecka przez bite 2 tygodnie od porodu;)

Szpital organizował też bezpłatną szkołę rodzenia i na zajęciach, na których opowiadano o znieczulaniu, jedna osoba z sali zapytała jaki jest % sięgania po epidural u różnych narodowości i pani powiedziała: Chińczycy 100%, Amerykanie 80%, Europejczycy 40%. Interesting:)

Mi się udało zmieścić w tych 60% Europejek-twardzielek^^ Wszystko dzięki mojemu wspierającemu mężowi, który cały czas przy mnie był i którego mogłam sobie w każdej chwili skląć po polsku jak trzeba:) Do porodu przygotowywała nas francuska położna i nauczyła nas różnych technik jak sobie radzić z bólem. Dodatkowo do szpitala poszliśmy piechotą! 30 minut szybkiego marszu o 7 rano przez Huaihai Lu nieźle rozkręciło akcję. Ula mnie ostatnio spytała: "a co z walizką?!" No właśnie! Szpital jest na tyle zajebisty, że dostarcza naprawdę wszystko co potrzeba w trakcie porodu i po porodzie. Jedyne, co kazali wziąć ze sobą do szpitala to stanik do karmienia i paszport. Do tej listy dodaliśmy jeszcze kanapki dla męża i torba do szpitala gotowa^^ To też był jeden z wielu czynników obniżających mój niepokój przed porodem do niemal zera - jak nagle zacznę rodzić i coś pójdzie nie tak, to mogę wskoczyć w taksówkę tak jak stoję i jechać na porodówkę!

Jak już dotarliśmy do szpitala, to duża sala z wanną już na mnie czekała. Nie mieliśmy wtedy za bardzo głowy do robienia zdjęć, więc nie pokażę jak wyglądała sala porodowa, ale nasza pani doktor cyknęła nam jedną fotkę z przyczajki, która mnie wzrusza za każdym razem:

Podczas pierwszej fazy porodu byliśmy w sali w zasadzie sami. Położna i moja pani doktor (tak! przy porodzie jest doktor prowadzący ciążę!) tylko raz na jakiś czas zaglądały czy wszystko OK. W drugiej fazie już był komplet osób na sali, ale stali sobie gdzieś pod ścianą i nic nie mówili... bo zaznaczyłam w planie porodu, żeby mnie nie pouczać jak przeć;) Wtedy akurat trochę brakowało mi potwierdzenia czy wszystko robię OK, ale chyba najwyraźniej tak. Jedynie na sam koniec pani doktor już mi asystowała i poprowadziła mnie tak, aby uniknąć strat tu i tam;) I plum! Nasza rybka dostała pierwszą lekcję pływania!

Potem już musiałam wyskoczyć z wanny, aby pani doktor "urodziła" łożysko (btw, szpital mnie zawczasu zapytał, co planuję zrobić z łożyskiem i czy nie chcę go wziąć ze sobą, np. żeby zjeść lub zasadzić w ogródku jak to robią na Bali...) My w tym czasie robiliśmy sobie "skin to skin" i patrzyliśmy w te piękne, błyszczące i zdziwione oczy. Jak było po wszystkim, mąż przeciął pępowinę (również zapytano nas w planie porodu kto ma to zrobić i po jakim czasie) i cały personel się po angielsku usunął, odkładając mierzenie, ważenie itd na później. Zostaliśmy sami w sali, już we trójkę... 

Naprawdę przepiękny, rodzinny, naturalny poród. Tego dnia byłam wykończona, ale następnego dnia już byłam gotowa rodzić drugi raz. Fizycznie i psychicznie. Nie mam absolutnie żadnej traumy, jak niestety większość moich koleżanek w Polsce. Zostanie na poród w Szanghaju było najlepszą decyzją w moim życiu, podjętą co prawda z trudem, bo polski roczny macierzyński (z opcją podrzucenia dzieciaka babciom) piechotą nie chodzi... 

Po porodzie przenieśli nas do tej pięknej sali poporodowej i trzymali nas tam 3 dni. Na zawołanie miałam zastęp pielęgniarek + obchód lekarzy co rano. Opieka naprawdę fantastyczna. 

No dobrze, to ile ta cala przyjemność kosztowała? Ok 45.000zł. I prawie wszystko pokryło moje fancy ekspackie ubezpieczenie. Jedyne za co musieliśmy dopłacić z własnej kieszeni jakieś 500zł za posiłki mojego męża przez te 3 dni. Właśnie, właśnie - jedzenie to była jedyna rzecz, która mi nie pasowała... Było bowiem ZA smaczne! Ja tam byłam nastawiona na jakieś ohydne w smaku  superfoods na szybki powrót do formy, a ci mi na śniadanie serwowali puszyste naleśniki, na lunche spaghetti albo pizze, a na kolacje filet mignon lub jagnięcinę... Skandal. Do tego po każdym posiłku był deser. Zdjęć niestety nie mam, bo tak szybko wciągaliśmy te pyszności. Asia, rodząca niedawno na jednej z warszawskich porodówek, zdążyła zrobić zdjęcie swojemu posiłkowi zanim go spałaszowała. Dostała kleik i 2 sucharki... Jest kontrast.

Podobny kontrast pewnie jest również między moją porodówką a publiczną, prawdziwie chińską porodówką. Nie tylko w wystroju wnętrz, ale również w podejściu lekarzy. Czytałam, że w Chinach panuje tzw. C-section craziness. Lekarze chętnie tną, bo inaczej nie przerobiliby tej masy pacjentek, a pacjentki dają się ciąć, bo:
A. boją się bólu (patrz: wskaźnik epiduralu wśród Chinek w moim szpitalu: 100%) 
B. i tak nigdy nie rozbiorą się do bikini na plaży, żeby się przypadkiem nie opalić
C. nikt tu nie planuje drugiego dziecka (a do niedawna jeszcze nie można było mieć drugiego dziecka...)

A propos chińskiego one child policy... Ze względu na moją rzadką grupę krwi potrzebowałam pewnego leku, który ma za zadanie ochronić ewentualną drugą ciążę przed komplikacjami. W Chinach tego leku nie ma! Mój szpital musiał specjalnie sprowadzać ten lek dla mnie z UK. To tak dla przypomnienia, że żyjemy jednak w dzikim kraju...