W ogole temat kuchni koreanskiej jest numerem 1 jesli gadka przy stole sie nie klei z Chinczykami. Wystarczy powiedziec "nie mowcie prosze moim kolegom z Korei, ale ja tak srednio przepadam za kuchnia koreanska" i wszyscy sie ciesza i kiwaja glowami. Chinczycy jakos strasznie nie lubia kuchni koreanskiej (i Koreanczykow tez swoja droga;))
A potem wystarczy powiedziec, ze sie uwielbia kuchnie chinska i juz wszyscy Cie kochaja. Jakie to proste, prawda? (W Korei wystarczy odwrocic logike i trik tez dziala;))
Przy kolacjach sluzbowych niektorzy Chinczycy chca przykozaczyc (zwlaszcza po kielichu) i mowia "nie zjadlabys weza/skorpiona/smazonej szaranczy...". Wtedy trzeba zapytac, czy ten by zjadl surowa ostryge czy tatara i temat zamkniety;)
Mozliwosc posmakowania tych wszystkich subtelnosci kuchni chinskiej to jeden z wazniejszych powodow, dla ktorych tak sie cieszylismy na przeprowadzke do Chin. Nie mowie tu o jakis ekstremalnych challenge'ach dla zoladka, ale w Europie po prostu nie sposob pokosztowac smakolykow z tylu roznych zakatkow kraju o wielkosci... Europy wlasnie.
W planach mamy podroze scisle kulinarne po Chinach, ale juz z samego Szanghaju juz mozna co nieco poznac, zwlaszcza jak sie dobrze zaplaci.
Kierujac sie moim motto zyciowym "jebac biede" zabralam w weekend meza do Mandarin Oriental na kuchnie z poludnia delty rzeki Yangtze. Czyli okolice Shanghaju, Suzhou, Wuxi i takie tam.
Na drugie (i trzecie, bo niestety wszystko podawane na raz, jak to w Azji) byly delikatne krewetki z jeziora Taihu i mandarin fish w sosie slodko-kwasnym. Tez z woka, tez w punkt zrobiona.
Na koniec jeszcze tam jakies pierozki z czarna trufla. Cos wspanialego. Gwiazdka cyrku obwoznego przyznana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz