Sroda poludnie czasu japonskiego, zaczynamy 3 dniowe seminarium dla gromadki Azjatow, z ktorymi na co dzien pracuje. Zaczelismy z wysokiego C: pyszny japonski lunchyk i trzesienie ziemi.
Bylam juz naprawde dobre 20-30 razy w Japonii, lacznie spedzilam tu ponad 3 miesiace i nigdy nie trafilam na trzesienie ziemi (ew. nigdy go nie odczulam!) Takze bylo to dla mnie takie samo zaskoczenie jak dla Koreanczykow i Chinczykow. Tetno mi skoczylo do 200 i patrzylam tylko co zrobia Japonczycy. Japonczycy zamilkli, odlozyli paleczki i patrzyli na sufit. Po 10 sekundach czesc na chillu powrocila do spozywania swojej tempury a druga czesc probowala nawiazac kontakt z reszta grupy, ale gadka slabo szla, bo nadal sie wszystko trzeslo! Wyobrazcie sobie, ze jestescie w starej kamienicy na Pradze i przejzdza tramwaj, pomnozcie sobie razy 100 i tak przez 30 sekund. To bylo chyba najdluzsze 30 sekund w moim zyciu!
No dobrze, ale juz nie dramatyzujmy. Obylo sie bez ofiar w ludziach, pare zupek miso sie wylalo i tyle. Nastepnego dnia tajfun lekko skrecil i nie uderzyl w koncu w Tokio, wiec seminarium mozna uznac za niezwykle udane;)
Bardzo lubie te nasze doroczne seminaria, mam wtedy wszystkie 3 narody azjatyckie w jednej sali, nic tylko wyjac popcorn i obserwowac.
Generalnie Chinczycy, Koreanczycy i Japonczycy nie lubia sie wzajemnie.
Koreanczycy i Japonczycy uwazaja, ze Chinczycy to wsiury i oblechy. I maja racje.
Japonczycy i Chinczycy nie powazaja Koreanczykow za krotka historie i mierna kuchnie. I maja racje.
Chinczycy i Koreanczycy nie nawidza Japonczykow za krwawe napady w historii. I rowniez maja racje.
Oczywiscie na seminarium kazdy stara sie byc milym i otwartym, ale jak Chinczyk beka przy jedzeniu, to ciezko dalej wmawiac sobie, ze jestesmy jedna, duza azjatycka rodzina bez barier.
Jedna sytuacja zapadla mi szczegolnie w pamiec...
Jemy na kolacje shabu shabu. Przypadlo mi siedziec przy stoliku z dwiema Koreankami, Japonczykiem i Chinczykiem. Jedna z nich chciala od razu na poczatku wrzucic na raz wszystkie warzywa i kawalki mieska do zupy i wymieszac chochla, na co Japonczyk (i ja!) caly zesztywnial, bo shabu-shabu to niemal rytulal – wszystko robi sie powolutku i kazdy plasterek wolowinki macza sie osobno i zjada jak tylko lekko sie zetnie w rosolku. Druga Koreanka tez dala pokaz, bo poprosila kelnerke o nozyczki, zeby rozciac miesko na mniejsze kawalki. Juz wtedy to nawet Chinczyk zesztywnial.