niedziela, 6 września 2015

Surf & yoga

Architektka naszego domku dogadała nam lokalnego instruktora surfingu. Chłopaczek zrobił trochę mierne wrażenie, jak po przedstawieniu się przeszedł od razu do ustalania ceny. Na kalkulatorze musiał policzyć ile jest 3*90 (swoją drogą nie przypominam sobie instruktora surfingu,  który by ogarniał matematykę do klasy czwartej...)

Na fali natomiast był totalnym geniuszem. Skakał po tych falach jak mała czarna małpka. Ewidentnie samiec alfa w stadzie instruktorów. Wypatrywał najlepsza fale dla mnie i krzyczał po indonezyjsku do innych instruktorów coś, co w moim rozumieniu było "ee chopaki, zróbcie miejsce bo moja biała dupa będzie naparzać".

Anyways, najlepszy surf ever. I fale dobre i instruktor dobry i woda ciepła. Żyć nie umierać, od 7 rano na fali!
Naszym sportem komplementarnym do surfingu byla joga. Naszym... raczej moim, bo mąż się wymiksował już po pierwszej sesji jak pani kazała mi dotknąć stóp przy wyprostowanych kolanach.

A panią od jogi była Katrina, Rosjanka, która od 2 lat próbuje zbudować hotel we wsi Gerupuk rękami lokalnych majstrów i pieniędzmi swojego rosyjskiego męża. Katrina opuściła Rosję dawno temu, trochę jeździła po Indiach, trochę siedziała na Bali i uczyła sie nauczania jogi od mistrzów. Dobra była. Plus zauważyłam, źe i my i Rosjanie na "stopy" mówimy często "nogi";) Natomiast nadal nie wierzę w te gadki o tej jogińskiej energii plynącej ze środka ziemi czy kosmosu - nie jesteśmy tu dla debat filozoficznych tylko dla rozciągania, na które z resztą mam dość dobrą tolerancję po tej całej gimnastyce artystycznej z dzieciństwa (czego niestety nie można powiedzieę o moim mężu...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz