niedziela, 6 września 2015

Gerupuk

Ta miejscowość Gerupuk, w której się osiedliśmy na Lomboku, składa się z jednej glinianej ulicy i parunastu domów wzdłuż niej.
Generalnie podróż w czasie - wszyscy chodzą bez butów, a o bieżącej wodzie i kanalizacji to nikt chyba nie słyszał. Kontrast polega na tym, że surferzy upatrzyli sobie tę wioskę jako bazę wypadową do niezłych reef-breaków i teraz co drugi dom wypożycza deski surfingowe i wszyscy noszą jakieś cool surferskie czapki i T-shirty do tych indonezyjskich sarongów. Stawiam piątaka, że ta moda dotrze na Hel za dwa lata!

Atrakcją dnia we wsi jest mecz siatkówki, codziennie o 17.30. Zaprosili raz mojego męża do gry, to przewyższał wszystkich o dwie głowy;)
Kolejną atrakcją byly śniadania dla całej wsi przed wyjazdem dwóch ludzi do Mekki. Tam takie tłumy, że mogą nie wrócić żywi, więc wieś żegna się z nimi podczas paru kolektywnych śniadań, kiedy to wszyscy rybacy wracają z połowów.

Starsze pokolenie bądź co bądź na surfingu się nie zna i żyje z połowu ryb i hodowli langustynek. Hodowla wygląda tak, że na środku zatoki jest mnóstwo siatek, podpływasz łódką, wybierasz delikwenta i kolacja gotowa.

Wysłałam raz nieopatrznie męża po langustynki i rybki w trakcie meczu siatkówki. Nasz langustynkowy kontakt, Sawal, mówiący jako tako po angielsku, był akurat na meczu. Bardzo niezadowolony zszedł z boiska i powiedział, że targujemy się tak dobrze, że wujek (właściciel hodowli) nie odpala mu ani centa, a on tu ma przecież mecz! No więc udało się jakoś przekonać Sawala, żeby tylko zorganizował wujka i już mój mąż sam wybierze sie z wujkiem na połów. A wujek znał tyle słów po angielsku co mój mąż w indonezyjskim dialekcie plemienia Sasak... Deal chyba jednak udany, bo wujek z połowu wracał już na silniku, a nie na wiośle;) 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz