Atrakcją dnia we wsi jest mecz siatkówki, codziennie o 17.30. Zaprosili raz mojego męża do gry, to przewyższał wszystkich o dwie głowy;)
Starsze pokolenie bądź co bądź na surfingu się nie zna i żyje z połowu ryb i hodowli langustynek. Hodowla wygląda tak, że na środku zatoki jest mnóstwo siatek, podpływasz łódką, wybierasz delikwenta i kolacja gotowa.
Wysłałam raz nieopatrznie męża po langustynki i rybki w trakcie meczu siatkówki. Nasz langustynkowy kontakt, Sawal, mówiący jako tako po angielsku, był akurat na meczu. Bardzo niezadowolony zszedł z boiska i powiedział, że targujemy się tak dobrze, że wujek (właściciel hodowli) nie odpala mu ani centa, a on tu ma przecież mecz! No więc udało się jakoś przekonać Sawala, żeby tylko zorganizował wujka i już mój mąż sam wybierze sie z wujkiem na połów. A wujek znał tyle słów po angielsku co mój mąż w indonezyjskim dialekcie plemienia Sasak... Deal chyba jednak udany, bo wujek z połowu wracał już na silniku, a nie na wiośle;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz