piątek, 25 września 2015

Paryz

Paris is always a good idea.
Pare stop klatek na pamiatke:
A takie tosty z truflami jadam w trakcie zakupow w 7. dzielnicy^^

W Paryzu mam swoje sklepy. Wszystkie znalezione w przewodniku Paris Pas Cher 1996. Serio. Te, ktore do tej pory egzystuja, sa najlepsze. Prowadzone przez te same starsze panie, ktora nota bene mnie rozpoznaja i mowia "Aaa, bonjour, pamietam pania. Przychodzi pani raz do roku, ne c'est pas?"

Wszystkie te panie sa ziomkiniami grands createurs i sprzedaja ich fatalaszki i buty jak jakas seria sie nie sprzeda do konca, albo jak jest jakas drobna wada. Wszystko w cenach Zary (no dobra, troche wyzsze:P) a same sklepy wygladaja jak lumpeksy z Pulawskiej.

Niestety jeden sklep z butami sie zamyka:/ Pani powiedziala, ze dzieci maja inne zawody, nie chca przejac biznesu, a ona juz ma emeryture, wiec z mezem stwierdzili, ze beda teraz spedzac polowe roku w Paryzu, polowe na Korsyce, tylko jeszcze nie wie ktora. Chyba musze zrewidowac swoje poglady na gospodarke francuska.

W kazdym razie pani zawsze namawia mnie do kupienia najwyzszych szpilek, bo wysoka szpilka z dobrego "maison" jest wygodniejsza niz baletki z sieciowki. Ta. Ale daje sie nabrac na ten trik co roku^^

Takze ten, z Paryza przywiozlam sobie rowniez 9 nowych sukienek, wszystkie mocno dopasowane, wiec unikamy ryżyku teraz! No i 5 plaszczy. Do biznes klasy w Korean Air weszlam oczywiscie jak Rumun z siatami. Co roku to samo. Nic sie nie ucze.

czwartek, 24 września 2015

Seminarium w SHA

 Po dwoch tygodniach w Europie wrocilam do Seulu w niedziele ok 16 a w poniedzialek lecialam juz do Shanghaju na tydzien. Jet set life mode on.

Wypakowalam ptasie mleczko, ogorki kiszone, chrzan i kasze jaglana z (przywiezione do Paryza przez brata), wypilismy swieze austriackie wino z mezem ze swiezo przywiezionych kieliszkow hand made robionych we Wloszech, zagryzajac swieza francuska bagietka z creme caramel au beurre sallee (niech ten moj maz ma cos z tej Europy)

Wypralam ulubione sukienki i majtki, ktore na szczescie zdazyly wyschnac mimo wciaz wysokiej wilgotnosci w Seulu  i mozna bylo pakowac walizke na nowo. Yay... Tak, to sa te chwile, kiedy jednoczesnie nienawidze i kocham swoj tryb zyciaAle jak to mowia, kto narzeka, ten zmywa  naczynia!

To nie miala byc zwykla wizyta w Szanghaju. Organizowalam tam doroczne seminarium dla czlonkow mojej korpo-familii z Chin, Japonii i Korei. To jest ten jeden moment w roku, kiedy mam wrazenie, ze zarabiam za duzo. Jestem wowczas najdrozsza asystentka personalna swiata. Pilnuje organizacji hoteli, taksowek, przerw kawowych, lunchy, kolacji, a nawet winietek na stolach w sali konferencyjnej i informacji gdzie jest toaleta... Kazdy ma jakis problem i jako ze Azjaci nie podrozuja i boja sie wszystkiego, z kazdym problemem uderzaja do mnie. Wszystko wyszlo zadziwiajaco doskonale, co przyplacilam spieciem miesni szyi i barkow przez 3 dni, tak ze sliny nie moglam przelykac nawet po chinskim masazu. Anyways, pare obserwacji z trzymania 3 azjatyckich nacji  w jednym pokoju:
- Japonczycy sie NIE spozniaja, niezaleznie jaka by apokalipsa na drogach nie nastapila
- nikt nie zadaje pytan speakerom
- Koreanczycy sa zdecydowanie najmniej integrujacy sie. Trzymaja sie w grupie, mowia po koreansku, dziewczynki sie trzymaja za raczki (tak, wiek > 25 lat)
- Chinczycy sa naprawde wspanialymi gospodarzami: pilnuja, zeby zawsze bylo mnostwo jedzenia na stole, zeby kazdy mial pelny kieliszek (na szczescie nie bylo mocnych zawodnikow z polnocnych Chin ktorzy narzucaja szybkie tempo picia), odprowadzaja do taksowek itd. Naprawde bardzo mnie odciazyli z obowiazkow organizatorskich i opiekowali sie ladnie Koreanczykami i Japonczykami. Pod tym wzgledem wydaje mi sie, ze my Polacy jestesmy podobni do Chinczykow. 
- Japonczycy bardzo boja sie jezdzic chinskimi taksowkami i przy zamawianiu bardzo wyraznie artykuluja, ze chca taksowke z pasami bezpieczenstwa:) w Chinach i Korei to norma, ze pasy na tylnim siedzeniu sa pochowane i juz zdazylam sie z tym oswoic. Rozumiem zaniepokojenie Japonczykow, ale jednoczesnie patrzenie jak bardzo sa tym faktem zestresowani bardzo mnie bawilo (jestem zla kobieta^^)

Pare stop klatek, tym razem z drugiej strony rzeki:

Zaskakujaco najlepszy widok na Pudong nie jest z Pudonga:)

niedziela, 6 września 2015

Lombok

Jeszcze parę fotek z trasy po Lomboku między wyspami Gili a wioską rybacka Gerupuk:

Palmy, plaże i kobiety w burkach.

Freediving

Trio doskonałe: surfing, joga i freediving. Generalnie surfing to świetna zabawa, ale raz na sto fal zdarzy się ta jedna która Cię sponiewiera tak, że nie wiesz gdzie dół, gdzie góra. Wtedy trzeba właśnie przypomnieć sobie ten cały bullshit głoszony przez joginów o złotej energii gwiazd odżywiającej nasze ciało, opanować panikę i przeczekać ten set dużych fal pod wodą przy użyciu tego jednego wdechu, na którym freediverzy schodzą pod wodę na dobre parędziesiąt metrów i żyją.

Kursik freedivingu zrobiliśmy na Gili Islands obok Lomboku. Mąż zszedł za pierwszym razem na 12 metrów w dół (wow!), a ja utknęłam na 6m walcząc z ciśnieniem w uszach. Niesamowite jest to, że największym ograniczeniem pod wodą jest Twój umysł. Tlenu masz jeszcze cho cho i można spokojnie schodzić niżej. Ja tylko muszę rozćwiczyć membranę w uszach i wszystkie wraki japońskich statków przy Filipinach będą nasze! I to bez wielkich butli z tlenem i całego sprzętu. Własnie freediving jest taki piękny, że schodzisz na własnym powietrzu i wypływasz kiedy chcesz i tak szybko jak chcesz. Możesz tez latać tuż przed i tuż po freedivingu. Możesz generalnie wszystko.

Parę fotek z Gili:

No filter, no photoshop! Można nurkować:) 

Wyspy Gili to trzy maleńkie wysepki przy wyspie Lombok na które płynie się 10min speedboatem z resztą turystów za paręnaście dolarów albo 20-30min starą łupiną za paręnaście centów, na której lokalna ludność transportuje jajka, banany i inne frukty. Wybór był oczywisty...
... choć tę lokalną łódkę trudno namierzyć, bo po drodze do portu mijasz miliard naganiaczy, którzy twierdzą, że transport lokalny dziś nie chodzi, ale na szczęście "jego best friend ma łódkę i nas zawiezie". Jak już dobijesz do portu to trafiasz na obdrapaną budę, która doskonale imituje kasę biletową do lodki lokalnej, ale to kolejny scam do turystycznego przedrożałego speedboata. Dopiero na szarym końcu, właściwie obok portu, jest mikro budka, oczywiście nieoznaczona, gdzie pani w burce sprzedaje bilety. Na pytanie kiedy odpływa łódka, pani odpowiada, że jak zbierze się 35 pasażerów. Proste!

Są trzy wyspy Gili: Air, Meno i Trawangar. Każdą można obejść piechotą w godzinę. Mówi się, że każda ma inny charakter: Trawangar jest imprezowa, Air jest do chill out'u a Meno najmniej turystyczna. My byliśmy tylko na Air i to parę godzin, bo grafik wyjazdu napięty. Faktycznie woda wokół rajska, ale wzdłuż wybrzeża było zdecydowanie za dużo knajp, żeby poczuć się jak Robinson Cruzoe. Także raj jeszcze nieodnaleziony, ale kursik freedivingu - check!

Gerupuk

Ta miejscowość Gerupuk, w której się osiedliśmy na Lomboku, składa się z jednej glinianej ulicy i parunastu domów wzdłuż niej.
Generalnie podróż w czasie - wszyscy chodzą bez butów, a o bieżącej wodzie i kanalizacji to nikt chyba nie słyszał. Kontrast polega na tym, że surferzy upatrzyli sobie tę wioskę jako bazę wypadową do niezłych reef-breaków i teraz co drugi dom wypożycza deski surfingowe i wszyscy noszą jakieś cool surferskie czapki i T-shirty do tych indonezyjskich sarongów. Stawiam piątaka, że ta moda dotrze na Hel za dwa lata!

Atrakcją dnia we wsi jest mecz siatkówki, codziennie o 17.30. Zaprosili raz mojego męża do gry, to przewyższał wszystkich o dwie głowy;)
Kolejną atrakcją byly śniadania dla całej wsi przed wyjazdem dwóch ludzi do Mekki. Tam takie tłumy, że mogą nie wrócić żywi, więc wieś żegna się z nimi podczas paru kolektywnych śniadań, kiedy to wszyscy rybacy wracają z połowów.

Starsze pokolenie bądź co bądź na surfingu się nie zna i żyje z połowu ryb i hodowli langustynek. Hodowla wygląda tak, że na środku zatoki jest mnóstwo siatek, podpływasz łódką, wybierasz delikwenta i kolacja gotowa.

Wysłałam raz nieopatrznie męża po langustynki i rybki w trakcie meczu siatkówki. Nasz langustynkowy kontakt, Sawal, mówiący jako tako po angielsku, był akurat na meczu. Bardzo niezadowolony zszedł z boiska i powiedział, że targujemy się tak dobrze, że wujek (właściciel hodowli) nie odpala mu ani centa, a on tu ma przecież mecz! No więc udało się jakoś przekonać Sawala, żeby tylko zorganizował wujka i już mój mąż sam wybierze sie z wujkiem na połów. A wujek znał tyle słów po angielsku co mój mąż w indonezyjskim dialekcie plemienia Sasak... Deal chyba jednak udany, bo wujek z połowu wracał już na silniku, a nie na wiośle;) 




Surf & yoga

Architektka naszego domku dogadała nam lokalnego instruktora surfingu. Chłopaczek zrobił trochę mierne wrażenie, jak po przedstawieniu się przeszedł od razu do ustalania ceny. Na kalkulatorze musiał policzyć ile jest 3*90 (swoją drogą nie przypominam sobie instruktora surfingu,  który by ogarniał matematykę do klasy czwartej...)

Na fali natomiast był totalnym geniuszem. Skakał po tych falach jak mała czarna małpka. Ewidentnie samiec alfa w stadzie instruktorów. Wypatrywał najlepsza fale dla mnie i krzyczał po indonezyjsku do innych instruktorów coś, co w moim rozumieniu było "ee chopaki, zróbcie miejsce bo moja biała dupa będzie naparzać".

Anyways, najlepszy surf ever. I fale dobre i instruktor dobry i woda ciepła. Żyć nie umierać, od 7 rano na fali!
Naszym sportem komplementarnym do surfingu byla joga. Naszym... raczej moim, bo mąż się wymiksował już po pierwszej sesji jak pani kazała mi dotknąć stóp przy wyprostowanych kolanach.

A panią od jogi była Katrina, Rosjanka, która od 2 lat próbuje zbudować hotel we wsi Gerupuk rękami lokalnych majstrów i pieniędzmi swojego rosyjskiego męża. Katrina opuściła Rosję dawno temu, trochę jeździła po Indiach, trochę siedziała na Bali i uczyła sie nauczania jogi od mistrzów. Dobra była. Plus zauważyłam, źe i my i Rosjanie na "stopy" mówimy często "nogi";) Natomiast nadal nie wierzę w te gadki o tej jogińskiej energii plynącej ze środka ziemi czy kosmosu - nie jesteśmy tu dla debat filozoficznych tylko dla rozciągania, na które z resztą mam dość dobrą tolerancję po tej całej gimnastyce artystycznej z dzieciństwa (czego niestety nie można powiedzieę o moim mężu...)

Indonezja

Jadę z Malagi do Madrytu to napiszę zaległego posta o Indonezji, co nie?

O Indonezji to chyba za dużo powiedziane, bo byliśmy tylko na małej wyspie Lombok i to tylko tydzień, ale pozwolę sobie trochę pogeneralizować jak na rasową Polkę przystało.

No więc Indonezyjczycy mają coś mrocznego w oczach. Trochę jak Portugalczycy. Niby słońce operuje non-stop, mają piękne plaże i dobre jedzenie, ale nostalgiczne fado im w duszy (a u Indonezyjczyków islamskie spiewy). Dla kontrastu Filipinczycy (i Hiszpanie) mają w głowie tylko fiestę i są bardzo pogodni.

No właśnie, na Lomboku panuje islam, co skutecznie hamuje rozwój turystyki względem hinduskiej sąsiadki, wyspy Bali. Ten islam wydaje się być w miarę łagodny i choć w przewodniku pisali, żeby nie eksponować ciał, to instruktorzy surfingu nie mieli nic przeciwko białym laskom w mocno wyciętych majtach^^

Niemniej jednak, po raz pierwszy w naszej azjatyckiej karierze poczuliśmy trochę niepokoju o bezpieczeństwo (no cóż, jak się przyjeżdża z Korei/Japonii gdzie iiPhone'a możesz zostawić na stole w pubie wychodząc do toalety, to jak nagle trzeba się pilnować to jest trochę paniki). Większość czasu mieszkaliśmy w małej rybackiej wiosce Gerupuk w domku  zbudowanym przez jakąś szaloną Hiszpankę, eko-architektkę, która związała się z surferem ze Skandynawii i oto postawili sobie domek wakacyjny na końcu świata. O taki:
z takim widokiem:
Uprzedzono nas, żeby nie jeździć skuterem po zmroku poza wieś, bo zdażają się napady z nożem w ręku, a tak w ogole to w chacie obok was będzie spał stróż jakby coś się działo. Great.

Domek faktycznie na obludziu, co za dnia bylo wspaniałe, ale w pierwszą noc łatwo o paranoję. Zwłaszcza jak ten cały zastęp  gekonów, myszy, kotów, ptaków, termitów zaczyna  swoją imprezę na naszym trzeszczącym domku z eko-bambusa (impreza w pewnym momencie musiała się przenieść do środka, bo moje brudne majtki zostały wygryzione w dość strategicznym miejscu...) Już kolejne noce się przyzwyczailiśmy, ale pierwsza była dość psychotyczna. Jakoś zasnęlismy i obudził  nas śpiew ptaków i pianie kogutów, co doprowadziło nas to  nietrywialnej obserwacji: w Seulu nie ma ptaków! Nigdy nie słyszeliśmy żadnego ćwierkania. 

W ogóle wschody i zachody były spektakularne! Zarządziłam dyscyplinę, że wstajemy o wschodzie i kładziemy się krótko po zachodzie (co na równiku oznacza godz. 6-7 rano i 18-19 wieczorem). Parę dowodów, że z tym wstawaniem się udało:

A tu taki tam jeden z zachodów:
Nasz dzień wyglądał następująco: 3h surfingu od 7 rano, chill&lunch, 3h surfingu od godz. 15, joga o zachodzie słońca dla mnie, mecz siatkówki z lokalsami dla męża (wymigał się cwaniak od tej jogi). Jak dodać jeszcze dietę opartą na bananie i kokosie, to wychodzi oboz odchudzający dla hipsterow!

Playa!

Jak już jadę do tego Bordeaux na seminarium to obskoczę po drodze południe Portugalii, Hiszpanii, Madryt i Paryż, co nie?

Rodzice nadal opornie podchodzą do propozycji wakacji w Azji (chyba muszę zmienić proporcje moich opowieści o Korei vs. reszcie kontynentu). Trzeba było się poświęcić i do nich dołączyć na Costa del Sol i w Algarve. Niech już będzie moja strata...;)









Cudownie było znowu zobaczyć niebieskie niebo w lato, przypomnieć sobie smak szynki jamon iberico i wina txakoli, powąchać prania suszego na wietrze. Gdyby kurcze wtedy mąż miał ciekawe perspektywy w Hiszpanii to może zostalibyśmy w tym Madrycie i nie jechali do żadnej Azji (choć Piotr mi przypomniał, ze będąc w Madrycie i tak cały czas gadałam o wyjeździe do Azji;)) Ale wrócimy. Nie wiem czy do Madrytu, nie wiem czy do Warszawy, ale jak starość to tylko w Europie. Amen.

Jeszcze z takich mniej górnolotnych konkluzji z krótkiego powrotu na półwysep Iberyjski to to, że plaże tutaj są bardziej kolorowe i wesołe. Nawet jak jest po sezonie i nie ma tłumów, to zawsze znajdzie sie jakaś atrakcja miło zajmująca umysł. A to gruba Hiszpanka, która bezwstydnie paraduje w mocno wyciętym kostiumie, a to ktoś się awanturuje, że dzieci sypią piachem, a to komuś fala zalała ręcznik. Nie spodziewałam się, że będę za tym tęsknić (albo twierdzić, źe ma to swoj urok...) 

Biznes w KAL

Z cyklu problemy pierwszego świata: biznes klasa w Korean Air na trasie Seul-Paryż ma bardzo słaby serwis i bardzo słabe żarcie.

Na pokładzie obsługiwały same Koreanki i nie wiem czy ich nie wyszkolili, czy po prostu dziewczyny nie znają europejskiej kultury picia wina, bo ten mikro kieliszek miałam napełniony przed jedzieniem i po deserze. A jak słabe żarcie to fakt pustego kieliszka bardzo mi wadzi...

Pod tym względem Aeroflot najlepszy. Nigdy nie wypiłam tyle szampana co w biznes klasie w Aeroflocie^^

Jedzenie najlepsze oczywiście w ANA - pyszne świeże sushi. 

A obsługa najlepsza niezmiennie w LOT - kocham starsze polskie stewardessy, takie opiekuńcze ciocie, choć mąż sie nie zgadza, bo woli młode i ładne.

Ostatnio miałam dyskusję na ten temat z moim szefem, który nota bene należy do Hon Circle Lufthansy, na lotnisku we Frankfurcie przechodzi przez specjalny terminal VIP, gdzie przechodzi security check bez kolejek, potem w lounge'u je fillet mignon i pije najprzedniejsze winko, a pod samolot podwożą go limuzyną. Generalnie, facet w każdym tygodniu jest przynajmniej w 3 krajach, swoje wylatał i zna chyba wszystkie linie lotnicze. I mówi mi tak: "ja najbardziej lubię linie Air Dolomiti".

What?! Air Dolomiti to linia krzak łącząca zachodnie Niemcy i północne Włochy. Loty tak krótkie, że nie zdążą nawet rozdać kanapek.

I mówi mi tak: "oni mają świetny model biznesowy! Wydaje mi się, że kryterium doboru obsługi to wiek 18-20, długie nogi i włosy blond."

I tak mysli mój szef (42 lata, żonaty, trójka dzieci), mój mąż (29 lat, żonaty) i tysiące Włochów z Turynu robiących interesy w Niemczech. I te wszystkie rankingi przestrzeni na nogi, wygody fotela, jakości jedzenia itd. Skytrax może sobie w dupę wsadzić;)