Jadę z Malagi do Madrytu to napiszę zaległego posta o Indonezji, co nie?
O Indonezji to chyba za dużo powiedziane, bo byliśmy tylko na małej wyspie Lombok i to tylko tydzień, ale pozwolę sobie trochę pogeneralizować jak na rasową Polkę przystało.
No więc Indonezyjczycy mają coś mrocznego w oczach. Trochę jak Portugalczycy. Niby słońce operuje non-stop, mają piękne plaże i dobre jedzenie, ale nostalgiczne fado im w duszy (a u Indonezyjczyków islamskie spiewy). Dla kontrastu Filipinczycy (i Hiszpanie) mają w głowie tylko fiestę i są bardzo pogodni.
No właśnie, na Lomboku panuje islam, co skutecznie hamuje rozwój turystyki względem hinduskiej sąsiadki, wyspy Bali. Ten islam wydaje się być w miarę łagodny i choć w przewodniku pisali, żeby nie eksponować ciał, to instruktorzy surfingu nie mieli nic przeciwko białym laskom w mocno wyciętych majtach^^
Niemniej jednak, po raz pierwszy w naszej azjatyckiej karierze poczuliśmy trochę niepokoju o bezpieczeństwo (no cóż, jak się przyjeżdża z Korei/Japonii gdzie iiPhone'a możesz zostawić na stole w pubie wychodząc do toalety, to jak nagle trzeba się pilnować to jest trochę paniki). Większość czasu mieszkaliśmy w małej rybackiej wiosce Gerupuk w domku zbudowanym przez jakąś szaloną Hiszpankę, eko-architektkę, która związała się z surferem ze Skandynawii i oto postawili sobie domek wakacyjny na końcu świata. O taki:
Uprzedzono nas, żeby nie jeździć skuterem po zmroku poza wieś, bo zdażają się napady z nożem w ręku, a tak w ogole to w chacie obok was będzie spał stróż jakby coś się działo. Great.
Domek faktycznie na obludziu, co za dnia bylo wspaniałe, ale w pierwszą noc łatwo o paranoję. Zwłaszcza jak ten cały zastęp gekonów, myszy, kotów, ptaków, termitów zaczyna swoją imprezę na naszym trzeszczącym domku z eko-bambusa (impreza w pewnym momencie musiała się przenieść do środka, bo moje brudne majtki zostały wygryzione w dość strategicznym miejscu...) Już kolejne noce się przyzwyczailiśmy, ale pierwsza była dość psychotyczna. Jakoś zasnęlismy i obudził nas śpiew ptaków i pianie kogutów, co doprowadziło nas to nietrywialnej obserwacji: w Seulu nie ma ptaków! Nigdy nie słyszeliśmy żadnego ćwierkania.
W ogóle wschody i zachody były spektakularne! Zarządziłam dyscyplinę, że wstajemy o wschodzie i kładziemy się krótko po zachodzie (co na równiku oznacza godz. 6-7 rano i 18-19 wieczorem). Parę dowodów, że z tym wstawaniem się udało:
A tu taki tam jeden z zachodów:
Nasz dzień wyglądał następująco: 3h surfingu od 7 rano, chill&lunch, 3h surfingu od godz. 15, joga o zachodzie słońca dla mnie, mecz siatkówki z lokalsami dla męża (wymigał się cwaniak od tej jogi). Jak dodać jeszcze dietę opartą na bananie i kokosie, to wychodzi oboz odchudzający dla hipsterow!