sobota, 28 stycznia 2017

Taobao

Internet się szybko zorientował, że kompletuję wyprawkę dla dziecka i gdzieś mi pokazał się artykuł typu "10 rzeczy, które musisz zrobić przed porodem", a w nim nr 1: "Start stockpiling".
Jaki stockpiling? Tu są Chiny, tu wszystko jest z dostawą w zębach do domu dzień po zamówieniu, nie trzeba nic gromadzić! Do tego stopnia, że stwierdziliśmy z mężem, że z sali poporodowej klepniemy zakupy jedzeniowe w internecie, żeby mieć świeży koperek na powrót ze szpitala.
Jak pieluszek braknie, to też się domówi na szybko na Taobao i dobra jest.

Taobao to taki chiński Amazon, na którym jest absolutnie wszystko. A jeśli czegoś nie ma, to znaczy, że nie istnieje. Strona jest cała po chińsku, nie ma angielskiej wersji, a niestety nasza chińszczyzna nie pozwala jeszcze na płynne czytanie znaków. Generalnie nie mieliśmy zakusów, żeby tam kupować, ale skutecznie zmobilizował nas jeden Francuz ode mnie z pracy, który na 10-tej lekcji chińskiego nadal powtarzał tony, a lotnisko Hongqiao wymawia "ongkiao" (nieme francuskie H...) zamiast "hunciao"i się dziwi, ze taksówkarze nie wiedzą gdzie go wieźć. No generalnie koleś ma talent do kaleczenia chińskiego (o czytaniu znaków nie ma mowy), ale skubany japońską whisky zamawia przez Taobao i mówi, że tańsza niż w bezcłowym na lotnisku w Tokio. Trochę pojechał nam po ambicji, szybko więc założyliśmy konta i staliśmy się jednymi z nich. "Cześć, nazywam się Kita i jestem uzależniona od Taobao".

Nawigacja na stronie jest bardzo intuicyjna, na początku trzeba posiłkować się Google Translate, a potem to już automat. System mamy taki, że tłumaczymy sobie np. "pieluszki z bawełny organicznej" na chiński, wyszukujemy na Taobao, klikamy kup teraz, płacimy Alipay'em i już. Operacja płatności zajmuje dosłownie sekundę. Skanujemy kod QR telefonem, który uprzednio zlinkowaliśmy z naszym kontem bankowym i tyle. W taki sposób płacimy też na mieście. Ja już na dobre przestałam nosić portfel ze sobą. Za wszystko płacę Alipay'em albo WeChatem z telefonu. A nawet jak sklep nie ma tej opcji, to zostaję friend'em ekspedientki na WeChacie i jej przelewam kaskę na konto a ona już się rozlicza ze sklepem. Ameryka! Choć tu bardziej pasowałoby zakrzyknąć "Chiny!". Świat myśli, że za wielkim firewall'em, bez dostępu do Google, Facebook'a i innych aplikacji niezbędnych do życia białemu człowiekowi, Chiny są bardzo zacofane, a to nieprawda. Chiny są już digital do szpiku kości. Do tego stopnia, że w niektórych prowincjach już nie trzeba nosić dowodu osobistego przy sobie, bo policja akceptuje elektroniczny dowód tożsamości z telefonu. 

Digital to tylko połowa sukcesu Taobao. Druga połowa to ekspresowe dostawy, najczęściej za darmo. Ostatnio mąż zamówił sobie parę śrubek, to przywieźli na drugi dzień z drugiego końca Chin i to za darmo. Tania siła robocza sprawia, że dostawa do domu to już nie luksus, a norma. Także nie tylko już nie nosimy ze sobą portfeli, ale też nie chadzamy do sklepów. Chyba, że chcemy nacieszyć oczy asortymentem, np. pomarańczami z ogonkami w warzywniaku na Nanchang Lu czy ciastkami w piekarni francuskiej Farine. 


Jedyny mankament dostaw do domu, to to, ze kurierzy najpierw dzwonią, żeby zapytać czy ktoś jest w domu, a że najczęściej są to chłopaczki z prowincji, mówiący w jakimś odległym dialekcie, to gadka jest średnia. 

W każdym razie wyprawka została elegancko skompletowana! Co ciekawe, niektóre rzeczy europejskie czy japońskie są nawet tańsze na chińskim Taobao niż w Europie czy Japonii. I nie są to bynajmniej jakieś podróby. Moje pierwsze skojarzenie było "Aha! Wypadły z transportu albo zostały wyprodukowane podczas nocnej zmiany". Wygląda jednak na to, że wszystko jest na legalu  i producenci dają czasem lepsze ceny dystrybutorom w Chinach, bo masą są w stanie odrobić straty w marży. Jakby nie bylo, Taobao dociera do 1.3 miliarda potencjalnych klientów, podczas gdy w całej Europie jest ich ok. 700 milionów. Już zaczynamy kombinować, czy da się zarobić na sprowadzaniu europejskich produktów z Chin z powrotem do Europy;)

środa, 11 stycznia 2017

Fuxing Park

W grudniu już przestałam chodzić do biura z moim brzuchem, więc cały miesiąc upłynął nam na spacerach po Fuxing Parku i kompletowaniu wyprawki na Taobao. O Taobao będzie jeszcze post, teraz wrzucam parę fotek z parku. Pogoda przez cały grudzień była jak na zamówienie - niebieskie niebo i 10-15 stopni. Jak tak jest co roku, to ja nigdy już nie wracam na Święta do Polski!;)

Fuxing Park to nie jest byle jaki park! Przyjeżdżając tu od razu zrobiliśmy research, który z tych kilku parków na tę 20 milionową metropolię jest najlepszy i Fuxing jest absolutnie bezkonkurencyjny. Nie bez powodu szukaliśmy mieszkań w lokalizacji "walking distance to Fuxing Park".

Zaczyna się z przytupem, bo aleją obsadzoną gęstą dżunglą - nazywamy ją aleją singapurską.


Potem jest aleja tańczenia walca o poranku. Chińczycy masowo tańczą w parkach. Jest to naprawdę przeurocze. Średnia wieku > 70 lat. Jeśli brakuje kogoś do pary, to panowie sprzątający park chętnie służą pomocą... Czasem pani tańczy z panią. Wszystkie kombinacje dozwolone.


Potem po prawej mijamy posąg Lenina, a po lewej jest okrągła fontanna, gdzie wygrzewają się umierające dziadki na wózkach.

Dalej jest wielka polana, na której puszcza się latawce (lub drony). Tam też często stacjonuje kwartet trębaczy. Z kolei w altanie nieopodal ustawia się w weekendy perkusista z ADHD, który wybija rytm dla tej bardziej młodzieżowej grupy tanecznej (50-70 lat).


Potem przechodzimy obok stawu i dochodzimy do sekcji brydżowo-madżongowej. Panowie rozstawiają sobie stoliki i żną w karty, oczywiście na pieniądze, w końcu to Chiny! Im wyższa stawka, tym większa publiczność wokół stołu.


Następnie mijamy pijalnię herbat i dochodzimy do ogrodu różanego - tam często można zobaczyć jak ktoś w slow motion trenuje tai chi.

Obok z kolei jeden pan kaligrafuje wiersze wodą po chodniku.
Po lewej od pana kaligrafującego jest ciąg altan, gdzie w weekendy zbierają się grupy dyskusyjne i zawzięcie i głośno debatują na jakiś temat. A po prawej często ustawia się sekcja śpiewu.

Muzykalny naród, nie ma co. Będzie rozrywka podczas naszych spacerów z wózkiem!

Okolica

Obiecałam posty, jak wspaniale nam się tu mieszka, to proszsz...

Zacznijmy może od naszej creepy klatki schodowej:
Nasza zabytkowa kamienica musi być bardzo zabytkowa, skoro nikt jej nie odważył się jeszcze naruszyć żadnym remontem. Za każdym razem jak otwiera się winda, to najpierw badawczo spozieram, czy nie wypada z niej jakiś trup. Chociaż boję się, że pewnego dnia ja się tym trupem okaże, bo winda ledwo zipie jak wjeżdża do góry (do dołu jeszcze daje radę...) Nerwy w windzie koję czytaniem komunikatów "No smoRking" i ogłoszeń po chińsku, ze komuś znowu spadło pranie z okna;)

Sąsiadów mamy bardzo spoko. Zwłaszcza pan spod 9 jest ekstra. Wygląda na jakieś 100 lat i uprawia róże na dachu budynku. Bardzo chętnie zagaduje i w ogóle się nie przejmuje, że czasem średnio go rozumiemy. Na tyle się zaprzyjaźnił, że raz nam wszedł do mieszkania bez pukania... Inna sąsiadka również. Szybko się nauczyliśmy zamykać drzwi na klucz:)

Widok z mieszkania mamy taki:


Co rano patrzymy jak sąsiedzi na przeciwko wieszają pranie na dachu. Nic tylko piorą i suszą. I to jeszcze takie szpitalne piżamy;) A jak przychodzi słoneczny dzień po kilku deszczowych to jest istny popłoch kto zajmie lepszy wieszak. Chińczycy uwielbiają suszyć pranie na wietrze. My również, więc śmiało wywieszamy wszystko na relingach za oknem od podwórza, ale tu trzeba być bardzo strategicznym. Zła godzina wywieszenia i całe pranie pachnie ci smażonym racuszkiem sąsiadki z dołu, a nie wiatrem.

Tuż pod naszymi oknami przebiega Huaihai Lu, czyli taka powiedzmy Świętokrzyska. Dwa pasy i mnóstwo sklepów i kawiarni po drodze. Z naszego 6. piętra trudno ją nawet dojrzeć, bo zakrywa ją szpaler platanów (no może nie w zimę;))


Ale po wyjściu z klatki jest taki blast świateł i tłumów, że trudno o niej zapomnieć.
Na Huaihai są wieczne kolejki. Chińczycy uwielbiają stać w kolejkach! Tuż pod nami jest sklep z jakimiś kiszonkami - tam jest permanentna kolejka. 
Trochę dalej jest permanentna kolejka do pieczonej kaczki na wynos (bardzo dobrej swoją drogą)

Kolejka też się ustawia do sklepu z orzechami wszelkimi oraz cukierni piekącej takie lepkie ciastka typu palmier. Jest też parę mocno obleganych sklepów z żywnością importowaną różną, np. z rosyjskimi słodyczami czy belgijskim piwem nieznanej marki. Mamy też urocze bezkolejkowe sklepy, np. sklep z ręcznie rzeźbionymi drewnianymi grzebyczkami czy jedwabnymi chustami.

Parę kroków od naszej klatki, Huaihai Lu krzyżuje się z Yandang Lu, taka powiedzmy Hoża, choć jeszcze w grudniu wyglądała jak deptak przy plaży w Hiszpanii (w styczniu już niestety nam wysadzili palmy:/)
























Jednokierunkowa, spokojna uliczka, na której jest mnóstwo butików z ciuchami i knajpek z makaronem lub pierogami - bardzo obleganymi z resztą o każdej porze dnia. Nasz nauczyciel chińskiego powiedział, że każdy Szanghajczyk tylko marzy o mieszkaniu na rogu Huaihai i Yandang. No cóż, nie jest najgorzej!;)

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Cha bu duo

To nie będzie zwykły post o przebiegu remontu naszego mieszkania. To będzie post o filozofii życia Chińczyków, jaką jest "cha bu duo".

"Cha bu duo" w dosłownym tłumaczeniu oznacza "niedużo brakuje", choć można się doszukiwać polskich odpowiedników w "dobra jest", "pi razy drzwi" lub "pani kierowniczko, ta ściana nie jest krzywa, to tylko takie złudzenie optyczne".

W Chinach brakuje rzemieślników z prawdziwego zdarzenia. Nikt tu nie dąży do perfekcji w tym co robi, bo też nikt tego nie doceni, ani mu za to nie zapłaci. Taka polska prowizorka, tylko do n-tej potęgi i to w każdej dziedzinie życia. Od kładzenia płytek w łazience do przygotowywania baz danych w moim biurze. Raz na silk markecie zapytałam szwaczki, czy mogę jej zapłacić więcej niż sobie życzy, żeby tylko przyłożyła się bardziej do tej mojej marynarki i ją zrobiła naprawdę dobrze, to nie mogła skumać o co mi chodzi i nie chciała przyjąć więcej pieniędzy. 

Źle skrojoną marynarkę jeszcze da się przeżyć (ledwo...), gorzej jak cha bu duo zaczyna zagrażać zdrowiu lub nawet życiu. I tak na ten przykład w trakcie remontu odkryliśmy, ze rura wydechowa od naszego pieca gazowego wychodzi na... uwaga... klatkę schodową. A że mieszkamy na ostatnim piętrze, to wszystkie te spaliny kumulowały się w okolicach naszych drzwi do mieszkania.

Właścicielka mieszkania nawet nie udawała specjalnie zawstydzonej tym faktem. Ale oczywiście poprosiła robotników, żeby kupili rurę i wypuścili na zewnątrz klatki. I tu gładko przechodzimy od kryminału do komedii. Robotnicy bowiem chcieli puścić rurę w dół, przez okno, więc mój mąż musiał im zrobić wykład z fizyki do klasy siódmej, i to po chińsku, że ciepłe gazy idą w górę. No dobra, jakoś to łyknęli. Nikogo nie spytali z administracji, przynieśli drabinę i wiercą dziurę w ścianie kamienicy, nad oknem. Puszczają rurę, a tu nadal spadek. Mój mąż powtarza wykład. W końcu okazało się, że prawa fizyki to oni nawet i akceptują, ale nie mają wyższej drabiny:) Mój mąż przycisnął ich więc o wyższą drabinę i jakoś poszło. Wyglada to tak:


Trochę mniejszy kaliber cha bu duo, ale wciąż jeżący włos na głowie, to wypuszczenie wentylatora w suficie nad prysznicem i ... niepodłączenie go do rury wentylacyjnej. W efekcie cała para kumulowała się nad sufitem podwieszanym, gdzie oczywiście są instalacje do halogenów. To jeszcze nie koniec! Nad naszym sufitem podwieszanym była jeszcze jedna niepodłączona do niczego rura, która wychodzi na dach budynku i przez którą leje się woda podczas deszczu. Mój mąż zrobił wizję lokalną na dachu budynku i okazało się, że ktoś tam sobie postawił chatkę z drewna i mieszka sobie w najlepsze! I dziwić się, że dach przecieka...

Naprawa naszego sufitu w sypialni i salonie trochę trwała, bo trzeba było go porządnie osuszyć, zaszpachlować, otynkować, zatrzeć i pomalować. I tu wkracza do akcji mój brzuch^^  Wszyscy Chińczycy są przekonani, że w ciąży nie można wdychać oparów farb. Niby nic dziwnego, w Polsce w sumie też nikt by mi tego nie rekomendował, ale tutaj to jest wyeskalowane do tego stopnia, że właścicielka mieszkania wyskoczyła bez problemu z 1/4 czynszu, żebym mieszkała w hotelu na czas remontu. (W pracy z kolei, na wieść, ze przenosimy się do nowego biura, wszyscy Chińczycy wpadali w popłoch i mówili, że muszę minimum 2 tygodnie pracować z domu, żeby nie wdychać świeżej farby i zapachu nowych mebli.... chyba faktycznie jakiś syfilis muszą dodawać do tych farb w Chinach)

Ale, żeby nie było tak różowo... przy zacieraniu tynku znowu wyszło "cha bu duo", bo nasi robotnicy chcieli się do tego zabrać bez przykrywania naszych mebli folią malarską. Oni nawet nie wiedzieli, że coś takiego istnieje! Pokazywaliśmy im zdjęcia na Google, a oni nie mieli pojęcia gdzie to kupić... Na pewno wynika to z ich ogólnej niechlujności. Nie bez znaczenia jest też fakt, że tu praca ludzka jest tak tania, że nikt jej nie szanuje. Jak robotnik uchlapie coś farbą, to przyjdzie potem pani i za grosze to wyczyści. 

A propos "uchlapie".... Jest to bardzo dobre określenie, jak Chińczycy kładą silikon. Chociaż nie, chyba lepiej oddaje rzeczywistość słowo "usmarka":) Na fali ogólnego remontu zażyczyliśmy sobie wymianę silikonu przy szybie prysznicowej, bo już był cały czarny od pleśni. Mój mąż nadzorował tę operację, bo spodziewaliśmy się ostrego "cha bu duo", ale nie aż takiego... Po zdjęciu starego silikonu okazało się, że szyba stoi na 2 kołkach, nie z gumy, nie z metalu, nie z plastiku, tylko z.... drewna. Przy prysznicu, gdzie woda się leje na okrągło... Szkoda, że nie z papieru. Potem to oczywiście obsmarkał nową warstwą silikonu i był bardzo niezadowolony, ze mój mąż patrzy mu na ręce (dodajmy: czarne ręce) i każe poprawiać, tak aby była jedna wąska elegancka stróżka silikonu.

Inna sytuacja: zamówiliśmy szklarza, żeby nam zrobił lustro na wymiar do prostokątnej ramy  przywiezionej jeszcze z Korei. Przyszedł, pomierzył, porobił nawet rysunki poglądowe, zainkasował zaliczkę i zniknął na parę dni. Umówiliśmy się na odbiór, to sobie zapomniał. Z drugim razem już przyszedł, kładzie lustro... jest 10 cm za długie. Nawet mu głupio nie było, tylko wyjął z kieszeni nożyk, naciął i ułamał wystający kawałek lustra. Oczywiście ta ułamana krawędź była trochę poszarpana, więc zaproponował, że przykryje to silikonem... Cha bu duo to stan umysłu....

Cha bu duo sięga nawet tam, gdzie wzrok nie sięga. Szuflady w kuchni bardzo opornie chodziły, więc poprosiliśmy o wymianę prowadnic. Przyszedł nasz majster złota rączka z całym pudłem prowadnic, uwaga, używanych! Rozkręcił nasze szuflady i porównywał, czy nasze prowadnice są bardziej zużyte, czy te które dopiero co przyniósł. Tu recycling robi się sam. Ma to też dobre strony, bo nasze śmieci dostają "nóg" momentalnie i nawet nie musimy się silić na segregację odpadów. Tu zawsze się komuś coś jeszcze przyda. 

I tym optymistycznym akcentem kończę ten przydługi post. Nasze remontowe przygody trwały cały listopad, więc można powiedzieć, ze zaległości na blogu już prawie odrobione;) W następnych odcinkach o tym, jak fantastycznie nam się tu mieszka, mimo trudnych początków. Stay tuned! 

niedziela, 8 stycznia 2017

Nowe jest, to się psuje!

Po kolejnej bezowocnej sesji z naszą agencją, w końcu mój mąż wziął sprawy w swoje ręce - doszedł do końca internetu szukając mieszkania dla nas i znalazł 2 potencjalnie dobre. Jedno w starej kamienicy przy Huaihai Lu (taka Marszałkowska...) 200 m od parku, drugie na parterze z ogrodem w głębi French Concession (takiej Saskiej Kępy).

Jeszcze przed ich oglądaniem ja już byłam zdecydowana na to drugie - oczami wyobraźni widziałam naszą córę bawiącą się w ogródku podczas gdy ja obieram pomarańcze i raczę się wiosennym słonkiem. Na miejscu okazało się jednak, że w tym uroczym ogródku jest sporo komarów, a było to już chłodne październikowe popołudnie... Lampka się zapaliła. Już nawet byłam gotowa przełknąć koszmarnie nieustawny rozkład tego mieszkania i fakt, że sypialnia była ulokowana nad kuchnią komunalną. Tak, takie rzeczy tylko w Szanghaju... Coś czuję, że o 6 rano budziłby nas zapach smażonego ryżu;) Komary jednak wydały mi się gorszym złem, co potwierdził mój kolega z pracy mieszkający na obrzeżach miasta w domu z ogródkiem mówiąc rezolutnie "You know, during summer you just enjoy the garden from the inside";)

Pierwsze mieszkanie w ogóle mnie nie zachwyciło. Może dlatego, że jeszcze tam mieszkali poprzedni najemcy. Mam jakąś niewytłumaczalną awersję do oglądania mieszkań zamieszkanych przez kogoś innego, a ci państwo musieli mieć światłowstręt, bo pozasłaniali wszystkie okna grubymi roletami, co już totalnie przekreśliło to mieszkanie w moich oczach. Mój mąż na szczęście potrafił się do tego zdystansować i zadecydował, że tu się wprowadzamy obiecując mi częste foto-terapie na Filipinach. Niech mu będzie!

I tak pod koniec października odebraliśmy klucze. Mieszkanie puste i z podniesionymi roletami wyglądało już faktycznie bardzo dobrze! Gdyby nie mój wspaniały mąż nadal bym pewnie siedziałą w klitce na Pudongu ogrzewając chałupę palnikiem kuchennym;) A tu grzejniki i podwójne okna, szał!

Następnego dnia, cali zadowoleni, przyjeżdżamy z walizkami, wchodzimy, a tu w sypialni kawałek sufitu leży na podłodze. Nice... Czyli jednak są wady mieszkania na najwyższym piętrze!
Przez cały październik padało i dach naszej leciwej kamienicy zaczął przemakać.I to nie tylko w jednym pokoju. Pojawiły się też purchle na suficie w salonie (a po tygodniu jeszcze się skumaliśmy, że karton-gips na suficie w łazience jest cały nasiąknięty wodą)

O godz. 10 tego dnia była umówiona ekipa, która miała przywieźć nasze meble - wysezonowane przez 4 miesiące w porcie (pakowanie w Seulu miało miejsce na początku lipca przyp. red.) Ciężko było jednak cokolwiek rozkładać, skoro kroił się solidny remont mieszkania, który jak się okazało, trwał cały listopad... No nie chce nas ten Szanghaj, no!