Nasze wakacje na
Hainanie były totalnie nie w naszym stylu - no cóż... brzuch zmienia trochę reguły podróżowania. Zamknęliśmy się w resorcie i nie
wychodziliśmy ani na krok. Ostatecznie bylo tam wszystko czego potrzebowalismy:
czysta plaza, slonce i dobre jedzenie.
Chinska
rzeczywistosc nie dala jednak o sobie zapomnieć. To nasze rozumowanie, ze kazdy
Chinczyk w te swieta pazdziernikowe jedzie na shopping za granice bylo
sensowne, ale... nie wzielismy pod uwage podpopulacji, ktora ma hajs a nie moze
latac po sklepach ze wzgledu na male dzieci.
I tak przez
pierwsze 2-3 dni (apogeum swiat) na kazdej romantycznej kolacji towarzyszyly
nam chinskie bajki puszczone z iPada na caly regulator albo bitwa na pistolety
na wode pomiedzy stolikami.
Mam wrazenie, ze
dzieciom pozwala sie w Chinach absolutnie na wszystko. Nie wiem, czy to efekt
tego, ze tu wszystkie dzieci sa jedynakami, czy tak po prostu jest w Chinach.
Co ciekawe, Chinczycy z dwojka malych dzieci prezentowali juz prawdziwa klase – byli zawsze gustownie ubrani
(drogo, ale bez koniecznosci epatowania logami wielkich marek, jak masa
chinskich dorobkiewiczow...) a dzieci sobie spokojnie siedzialy przy stole i
byly bardzo grzeczne. No coz, jak kogos bylo stac na urodzenie drugiego dziecka
pare lat temu, jeszcze przed rozluznieniem „one child
policy”, to nie jest przecietnym Chinczykiem...
Bufet sniadaniowy
przypominal mala wojne. Zaden Chinczyk nie ma cierpliwosci, zeby kulturalnie
poczekac, az sobie nalozysz spokojnie porcje z bufetu, tylko przepycha sie
lokciem lub naklada sobie sam zza Ciebie. Jesli grzecznie czeka, to tylko
dlatego, ze nie ma sztuccow do nakladania, ale to tez nie jest przeszkoda.
Zeby porzadnie
posprzatac stolik po sniadaniu chinskiej rodzinki trzeba byloby wjechac
spychaczem do restauracji.
Wiadomo, ze kazdy
chce pokosztowac roznych smakolykow z bufetu, ale Chinczycy nakladaja sobie
cale kopy jedzenia, laczac, smazony boczek z eklerka i pierozkami wonton.
Niessssamowite.
No dobrze, to
sobie ponarzekalam, a teraz fotkiJ
Cieżko uwierzyć,
ze to Chiny, prawda? Hainan jest nazywany Hawajami Chin. Ewentualnie Moskwą Azji... Po drodze z lotniska widzieliśmy sporo restauracji rosyjskich, choć samych Rosjan nie spotkaliśmy - mądrze unikają chińskich świąt.
Klimat hainański sprzyja uprawom wszystkich pysznych owoców tropikalnych. Na śniadaniu było specjalne stoisko, gdzie kucharz kroił owoce z takim namaszczeniem jak Japończyk kroi rybkę na sashimi. Papaya, mango, pomelo, passiflora, karambola, longan, dragonfruit, calamansi... Wszystko lokalne, dojrzewające na słońcu.
Szef deserów narzekał tylko, że świeżych malin nie ma na miejscu, a jak zamawia to przychodzi dżem malinowy. Ale to Francuz był...
Lokalna kuchnia hainańska jest bardzo lekka i zawiera mało intensywnych przypraw. Flagowe potrawy to specjalny lokalny gatunek kurczaka z wolnego wybiegu i krab; na tyle cenione przez Chińczyków z lądu, że zdarzają się wycieczki na Hainan tylko na lunch. Inni z kolei przyjeżdżają tu na dobre kilka miesięcy, żeby wygrzać kości w zimie. Tak, jak na przykład dziadkowie jednej asystentki z mojego biura. Taka emerytura!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz