Parafrazując klasykę polskiego kina: skończyło się nasze zasrane życie w Korei -zaczęło się nowe, zaszczane!
Przełom polega na tym, że nauczyliśmy się płacić za zakupy internetowe.
Do tej pory robiliśmy zakupy jak w 1990 roku. A teraz, proszsz, zamiast spędzać godzinę w supermarkecie, spędzamy dwie godziny na jego stronie internetowej. W końcu lepiej, żeby Google Translate spuchł niż mięśnie od noszenia tego majdanu do domu, co nie?
Dlaczego tak długo nam to zajęło? Ojjj, prób już było wiele! Otóż, żeby zapłacić kartą koreańską w internecie trzeba:
A. zdobyć certyfikat elektroniczny od banku, ze Ty to Ty
B. mieć telefon prywatny, oficjalnie podpięty pod coś w stylu PESEL
C. pobrać aplikację koreańską, która puka do jakiś państwowych baz i sprawdza czy wszystko się zgadza: nazwisko, imię, numer telefonu, adres, numer konta w banku i numer karty na 1)certyfikacie, 2)w banku, 3) w sieci telefonicznej.
No i u mnie się oczywiście nic nie zgadzało. Telefon służbowy, a nie prywatny, certyfikat z banku tylko na telefonie, a nie na komputerze, na komputerze zabezpieczenia blokowały aplikacje, a na koniec się jeszcze okazało, ze bank był łaskaw przekręcić moje nazwisko. Asystentka w biurze akurat nie miala innego zajęcia, więc ochoczo zgodziła mi się pomóc (plus jest Koreanką, więc nie ma problemu z odrywaniem się od ważnych obowiązków, żeby zająć się totalną pierdołą). Biedaczka dwa dni organizowała mi konto i płatności, żebym mogła sobie koperek przez internet kupić.
Także już jest z górki! Wyuczyłam się jak małpa co gdzie klikać i jakoś to idzie. Jeszcze trochę i zejdziemy do jednej godziny, a płyn do WC odróżnię od płynu do naczyń bez konieczności powiększania obrazka na stronie!