To jest ironia losu. Nasi krewni i znajomi doradzali nam, żeby wrócić na poród do Warszawy, bo przecież w Szanghaju takie złe powietrze w zimę i szkoda dziecko truć. Tymczasem nad Warszawą smog, a powietrze w Szanghaju Białostocczyzną pachnie. Czekam tylko na sygnał, że nad Wisłą maski anty-smogowe się skończyły i trzeba wysłać paczkę z Chin.
No dobra, nie zawsze mamy tu AQI 57. Wszystko zależy jak wiatr zawieje. Jak wieje od morza to jest fajnie, a jak zawieje od lądu to już nie, ale przez ostatnie pół roku nie uświadczyliśmy za bardzo AQI wyższego niż 200. W najgorsze dni było może 180. A tak to waha się w przedziale 50-150.
W Pekinie z kolei w najlepsze dni jest AQI 180 i to jak pada. Raz mi jakiś headhunter proponował pracę w Pekinie, ale nie ma pieniędzy za które zechciałabym się tam przeprowadzić. Korzystamy z tego o tyle, że community ekspackie z Pekinu generuje niezły popyt na wszelkie sprzęty do oczyszczania powietrza w domu, więc każdy szanujący się producent air purifier'ów jest obecny w Chinach i to jeszcze daje niezłe rabaty. Ceny niższe niż w Polsce, duży wybór, dostawa na jutro.
Zaopatrzyliśmy się więc w dwa air purifiery (jeden szwedzki, drugi amerykański) i jeden humidifier (szwajcarski) i robimy sobie małą Puszczę Białowieską w centrum 20-milionowego miasta. Mój mąż gadżeciarz zamówił jeszcze czytnik jakości powietrza w domu (zaprojektowany przez Szwajcara mieszkającego w Pekinie nota bene). Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak smażenie frytek w domu pogarsza AQI!
Wyjazd do Chin zbudował w nas taką świadomość jak ważna jest jakość powietrza i jego odpowiednie nawilżenie, że teraz paradoksalnie żyjemy w znacznie zdrowszym "domu" niż w Warszawie (minus rura wydechowa z pieca wychodząca pod naszymi drzwiami wejściowymi;) patrz post "Cha bu duo")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz